Miejsca, które będzie filmował, wybiera bardzo starannie. Na kilka miesięcy, a czasem na kilka lat przed pierwszym klapsem. Najpierw je sobie wyobraża, a potem szuka ich po całym kraju, dokładnie takich, jakie pojawiły się w głowie. Tak było i tym razem, choć cały film "Serce, serduszko i wyprawa na koniec świata" to opowieść o podróży. A w niej dziewczynka z bieszczadzkiej wioski jedzie do Gdańska, po drodze pokonując wiele rozmaitych przeszkód.
Magdalena Miśka-Jackowska, RMF Classic: Kogo zabiera Pan w swoje filmowe podróże, których metą jest kolejna premiera?
Jan Jakub Kolski: Wie pani, ekipa nigdy nie jest od razu. Pierwszy wysiłek reżysera to zobaczyć tych ludzi jako jeden żywioł, poświęcony temu samemu celowi. Chodzi o to, aby rozpoznać każdego z osobna, pojedynczego człowieka. Żeby zapamiętać jego kolor oczu, znaleźć język do komunikowania się i złapać taki dobry kontakt, porozumienie, które daje w zamian najlepszą z możliwych ofertę zawodową. Czasem wystarczy niewiele słów, a czasem to musi potrwać. Moje ekipy to są rozmaite ekipy, bo ja nie robię filmów jakoś bardzo często. Raz na dwa, ostatnio raz na trzy lata. W tym czasie zawodowi przybywa nowych fachowców. Reżyser jest po to, żeby ten żywioł ujednolicić, szanując indywidualności każdego z członków ekipy. Często zabieram na plan przyjaciół, takich żołnierzy zaprawionych w bojach, żeby oni rozsiewali dobrą energię po reszcie ekipy. Znam każdego. Pamiętam, jak ma na imię, znam ksywki.
Jest wśród tych żołnierzy mistrz dźwięku w polskim kinie - Jacek Hamela.
Jacek nie jest żołnierzem, to jest bardzo poważny oficer! Wybitny fachowiec, na światowym poziomie. To dla mnie zaszczyt móc z nim współpracować. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, jak on słyszy, zdałem sobie sprawę, że to jest ktoś wyjątkowy. Finalna obróbka dźwięku dokonuje się w montażowni Jacka, w jego domu rodzinnym. Doświadczam wtedy bliskości jego rodziny: synów, córki, żony, teściowej. Jadam razem z nimi posiłki, siedzę tam od rana do wieczora. Jeszcze jest kot.
W ekipie najnowszego filmu miał Pan również fantastycznego kierowcę.
Robert. Robert to nie jest tylko kierowca, to jest bardzo interesujący człowiek. Dojrzały mężczyzna, pod pięćdziesiątkę. Zrezygnował z jednego zawodu na rzecz drugiego, ryzykując nawet utratę sympatii swoich dawnych kolegów. Tak wciągnął go film. Mówi, że odkrywa w filmie coraz to nowe rzeczy. To jest człowiek, który umie być dyskretny. Potrafi rozpoznać, kiedy jadący z nim potrzebuje rozmowy, a kiedy braku rozmowy.
Często w swoich filmach osobiście stoi Pan za kamerą. To dość rzadkie, aby reżyser był jednocześnie operatorem kamery. Autorem zdjęć, owszem. Ale operatorem kamery?
Jestem z wykształcenia operatorem. Pracowałem jako szwenkier przy wielu produkcjach. Niektóre moje filmy potrzebują takiego bliskiego kontaktu z kamerą, a przede wszystkim z aktorem. Żeby nie było pośrednictwa między nami. Takim filmem był "Zabić bobra". Autorem zdjęć był tu Michał Pakulski, ja byłem szwenkierem. Zresztą, dostaliśmy za ten film nagrodę na "Camerimage". Poza tym, tak po chłopięcemu - ja po prostu lubię to narzędzie. Lubię kamerę. Jest miła w dotyku i w dźwięku. Nawet te nowoczesne kamery, cyfrowe, które nie powinny już mruczeć, mają przywrócone migawki i mruczą. To jest fajny dźwięk. Choć przeszkadza dźwiękowcom.
Jest trochę ciepła od tego sprzętu?
Tak, oczywiście. Kamera daje ciepło.
O dźwięku, sztuce operatorskiej i montażu Jan Jakub Kolski opowiada w programie "Mistrzowie drugiego planu" w RMF Classic. Premiera każdego odcinka we wtorek, po godz. 17:00. Powtórki w piątki o godz. 22 i w niedziele o godz. 14:00. Dotychczasowych odcinków "Mistrzów drugiego planu" możecie posłuchać TUTAJ
RMF 24
Jan Jakub Kolski /CTK/ Vit Simanek /PAP