PAP: "Japoński wachlarz" ukazał się dekadę wcześniej. Jak zmieniło się pani spojrzenie na Japonię?
Joanna Bator: "Wachlarz" to efekt pierwszego spotkania z inną kulturą, pierwszego zadziwienia, zachwytu, czasu, gdy zakochiwałam się w Japonii na łeb, na szyję. W sumie spędziłam tam cztery lata. "Rekin..." jest dowodem dojrzałej miłości do miejsca, w którym spotkały mnie tylko dobre przygody, może z wyjątkiem trzęsienia ziemi. Wydaje mi się, że idę nadal tymi samymi ścieżkami, co na początku: tropem niesamowitych rzeczy, marginalnych i nieco perwersyjnych przyjemności, kobieco-męskich potyczek, ale głębiej, spokojniej, bez lęku, że nie zdążę. "Rekin..." to zagęszczanie opisu miejsca, które na zawsze pozostanie jednym z moich i najważniejszych.
PAP: Słownik Języka Polskiego podaje, że "niesamowity" to "budzący obawę swoją nietypowością", "niepokojący". Tego słowa używa pani bardzo często, czy Japonia nadal panią zaskakuje?
J.B.: Kiedy przestanę się dziwić, przestanę pisać i twórczo żyć. Kategoria niesamowitości, do jakiej się odwołuję, to Freuda das Unheimliche. Wyparcie popędów, konieczne, by społeczeństwo funkcjonowało, w każdej kulturze przyjmuje inny kształt. To, co wyparte w różny sposób, wyłazi na wierzch. Mnie ciągnie do miejsc, w których widać to pęknięcie między zwykłą rzeczywistością a tym, co pod spodem. Każda kultura i każdy ludzki umysł jest jak dom Josepha Fritzla: na wierzchu wszystko niby po bożemu, a w piwnicy świat na opak, groza i niesamowitość.
PAP: Czy turysta ma w ogóle szanse na przebicie się przez to japońskie spiętrzenie kuriozów? Na dotarcie do istoty tej kultury? A może ta "kuriozalność" jest właśnie jej istotą?
J.B.: Są różne rodzaje podróżnika. Jedni szukają kuriozów i przywiozą z wyprawy kolekcję dziwności wyrwanych z kontekstu przekonani, że Oni są jacyś dziwni, a My normalni. Inni będą szukać gejsz, samurajskich mieczy, "tradycyjnej Japonii", a wszystko, co związane z popkulturą, uznają za nieciekawe i nieważne. Japonia nie jest bardziej ani mniej dziwna niż Czechy czy Paragwaj, czy Polska. Często korzystam z praktyki antropologicznego opisu, w którym bierze się dziwny i niesamowity obiekt z marginesu kultury i używa go jako klucza, pozwalającego zrozumieć centrum. Z rubieży lepiej widać, o co chodzi. Gdybym była cudzoziemką, na przykład antropolożką z Japonii, w Polsce niesamowita wydałaby mi się ilość psich kup na trawnikach i ksiądz Oko czy posłanka Kempa. Na pewno też zainteresowałyby mnie plemienne rytuały pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Kiedyś zresztą napiszę reportażową książkę o Polsce. Mam na to od jakiegoś czasu chęć.
PAP: Na pierwszy rzut oka Japonia to taki spełniony koszmar wrogów ideologii gender. Pisze pani, że Japończycy uważają, że "do każdej roli pasuje kostium i sztuka polega na tym, żeby umieć go nosić zgodnie z regułami". Czy tej swobodzie odgrywania różnych ról towarzyszy równouprawnienie płci?
J.B.: Japońska kultura opiera się na innej tradycji. Podział ról ma charakter konfucjański, a u jego podstaw leży przekonanie o konieczności zachowania dobrych dla społeczeństwa hierarchii, które opierają się na podporządkowaniu kobiety mężczyźnie i bardzo ostrym i restrykcyjnym podziale ról kobiecych i męskich. Kobieta należy do domu, mężczyzna do świata zewnętrznego. Jest to więc również system patriarchalny i męskocentryczny. Jednak inaczej niż w Polsce jego japońscy obrońcy nie odwołują się do chrześcijańskiego Boga w ogóle, a do chromosomów i hormonów dużo rzadziej. Seksualność nie jest tabu i nie przeraża tak, jak w chrześcijaństwie, ciało nie jest źródłem grzechu i siedliskiem diabła. Przebieranki, tak popularne w japońskim teatrze, w perwersyjny sposób ukazują tajemnicę całego tego społecznego układu, bo okazuje się, że mężczyzna, aktor kabuki, może grać kobietę lepiej niż biologiczna przedstawicielka tej płci. Pierwsze gejsze były młodymi chłopakami. Japońskie +gendery+ są inne niż polskie, inaczej definiowana jest kobiecość i męskość, ale można na przykład znaleźć wiele podobieństw w konstrukcji roli matki w Japonii i w Polsce.
PAP: Dlaczego Japończycy, jak wynika z badań, tak niechętnie angażują się w realne związki? Czy to ten sam eskapizm, który widać u hikikomorich?
J.B.: Rośnie wiek zawierania małżeństw i w Japonii jest najwyższy na świecie. Niektórzy, jak hikikomori, w ogóle odmawiają uczestnictwa w życiu i zamykają się w swoich pokojach, niekiedy na długie lata. Jest też grupa ludzi, którzy w ogóle nie pragną związków realnych, bo wystarcza im świat wirtualny i własne towarzystwo, jak otaku, kolekcjonerzy figurek, mangi i anime. Wybierają świat, który przepowiadała Susan Sontag, pisząc o erze seksu bez realnych ciał i kochają się w wirtualnych bohaterkach. W Japonii, podobnie zresztą jak w naszym kręgu kulturowym, rozwija się również ruch aseksualnych - ludzi, którzy twierdzą, że seks jest przereklamowany i w ogóle go odrzucają. W Japonii jest też o wiele przychylniejszy stosunek do samotnego seksu, nie demonizuje się go.
PAP: Jak można w kilku zdaniach opisać subkulturę otaku? Czy ich koncentracja na świecie wyobraźni to ślepy zaułek ewolucji kultury czy pierwsze jaskółki globalnej zmiany?
J.B.: Ta subkultura powoli odchodzi, rozmywa się. Taki jest los każdej subkultury. Dzielnica otaku, Akihabara, staje się turystyczną atrakcją. Otaku, czyli mężczyźni zakochani w japońskiej popkulturze na tyle, że nic innego ich nie obchodziło oprócz mangi, gier i anime, a już na pewno nie stworzenie tradycyjnej rodziny i praca od świtu do nocy, stali się swoistego rodzaju awangardą. Z ich subkultury wyrosła fascynująca sztuka japońskiego neopopu: Murakami i artyści z jego +stajni+: Takano, Aoshima, Nara. Wizerunki z Akiby rozprzestrzeniły się i zamieszkują całą Japonię, otaku są przedmiotem akademickich debat, bohaterami filmów i powieści, elementem masowej wyobraźni. W formie skondensowanej i hipertroficznej chłopcy z Akiby pokazali globalną tendencję - każdy z nas jest trochę otaku, żyjąc jednocześnie w świecie wirtualnym i realnym. Kto nie ma jakichś tajemnic w Sieci, niech rzuci kamieniem.
PAP: Japońska popkultura ocieka słodyczą: moe, Hello Kitty, te wszystkie dziewuszki z anime - stężenie lukru i różowości jest niemal nie do zniesienia, a jednocześnie wyczuwam w tym coś złowrogiego, mrocznego. Czy pani też to tak odbiera? Czy polscy księża ostrzegający przed demonicznością Hello Kitty nie mają czasem trafnej intuicji co do jej prawdziwej natury?
J.B.: Polscy księża mają się czego bać i całe to żałosne zamieszanie wokół gender jest wynikiem rosnącej bezsilności i strachu ludzi Kościoła przed utratą władzy, która prędzej czy później nastąpi. Instytucja o tak archaicznej strukturze i tak źle zarządzana, pełna ludzi o tak niskich kompetencjach moralnych i intelektualnych, musi w końcu upaść. Być może Hello Kitty nieświadomie skojarzyła się polskiemu księdzu z dzieckiem, które tak jak Hello Kitty nie ma ust, nie ma więc głosu i nagle wyobraził sobie to, co już się dzieje: skrzywdzone przez duchownych dzieci zaczęły mówić, odzyskały głos. Dobry psychoanalityk miałby niezły ubaw lecząc osobę, która boi się Hello Kitty. Szkoda, że polska kultura popularna nie ma mocy produkowania silnych wizerunków - symptomów jak Godzilla, Hello Kitty czy cała Akiba z jej moe lolitkami i potworami. Te postaci znaczą coś innego w japońskim kontekście i są takimi drogowskazami/szaradami pozwalającymi zrozumieć lepiej współczesną Japonię.
PAP: Dlaczego nazywa pani "Rekina..." pożegnaniem z Japonią? Co dalej?
J.B.: Następna wyspa. Właśnie wybieram się na miesiąc na Sri Lankę i wiem, że to początek pewnej nowej historii. Do Japonii pewnie wrócę. Do prawdziwych miłości się wraca, nie można ani ich na dobre porzucić, ani o nich zapomnieć.
"Rekin z parku Yoyogi" ukazał się nakładem wydawnictwa W.A.B.
Rozmawiała Agata Szwedowicz
![](/static/frontend/images/pap-logo.gif)