Tomasz Karolak został stand-uperem trochę przypadkowo. „Na jakiejś imprezie firmowej musiałem w zastępstwie za kolegę wygłosić monolog. Zacząłem mówić, a mówiłem o sobie, i najpierw ludzie pokładali się ze śmiechu, a na koniec przyszli do mnie i powiedzieli, że się bardzo wzruszyli. Wtedy sięgnąłem do klasycznego amerykańskiego stand-upu, który nie miał nic wspólnego z opowiadaniem, kto sobie co gdzie wsadził. Tylko znani aktorzy, np. Will Smith poruszali poważne tematy w lekki sposób. I to mi się bardzo spodobało” – wspomina w rozmowie z PAP Life.
„W związku z tym, że mam psychologiczne przygotowanie, poprzez studia, które robiłem przed szkołą teatralną (studiował resocjalizację – red.), zacząłem robić stand-up, zastanawiając się na żywo wśród publiczności, dlaczego niektórzy ludzie tacy jak ja, muszą wchodzić na scenę, a inni, którzy są na widowni, tego nie muszą robić, bo im to do niczego potrzebne. I ta dywagacja trwa” – opowiada 53-letni aktor.
Jego stand-up jest improwizowany. „Mówię też o różnych innych rzeczach, do których zachęci mnie publiczność. I okazało się, że taka forma bycia na scenie, gdzie jestem sobą, nie w kostiumie, nie z nauczonym tekstem, teraz najbardziej mi odpowiada. Z ludźmi, którzy przyszli mnie posłuchać nawiązuję pewną nić emocjonalnego porozumienia” – przyznaje Karolak. Po czym dodaje: „To jest niesamowite i prawdopodobnie napiszę doktorat ze stand-upu o tym, jak publiczność identyfikuje z artystą. Bo z mojego stand-upu ludzie wychodzą i mówią: „Panie Tomku, my mamy dokładnie takie samo życie jak pan”.
Karolak podkreśla, że działa trochę inaczej niż inni stand-uperzy. „Nie traktuję tego jako formy autoprezentacji, nie nagrywam moich występów i nie ma ich na YouTubie. To jest po prostu prawdziwe spotkanie z publicznością. I ciekawe jest to, że jest świetne i w Warszawie, i w Świętoszowie (powiat bolesławiecki – red.) pod granicą polsko-niemiecką, gdzie byłem ostatnio” – mówi Karolak. (PAP Life)