Zapraszamy na spotkanie z autorem:
Czwartek, 10 listopada, godz. 17, Synagoga Poppera, księgarnia Austerii. Ul. Szeroka 16, Kraków. Będziemy rozmawiać o książkach - tych, które są, i które powstaną. Moim przewodnikiem będzie przyjaciel i dobry duch krakowskiego Kazimierza, Robert Stepień.
Początek wszystkiego jest trenem napisanym po śmierci matki. Frymorgen przeżywa ją z dziecięcą szczerością, ale prowadzi przez labirynt uczuć dorośle, bez melodramatu. Jesteśmy świadkami stopniowego oswajania żałoby. Autor nazywa ją potworem: „Czasami ocieka śluzem, innym razem nosi zatruty pióropusz i wściekle miota ogonem. Może też przybrać postać niewinną – łasi się wtedy puszyście, by w ułamku sekundy wbić zęby w aortę”. Kronika Frymorgena posiada swój muzyczny rytm i intensywność zróżnicowaną batutą czasu. Wewnętrzne impresje przeplatane są lapidarnymi wspomnieniami. Czasami punktem wyjścia jest złożony pod mikroskopem kadr z rodzinnego albumu, innym razem odległa historia, która uniwersalizuje najprostsze doświadczenia. Momentami brutalna, ale i rozbrajająco czuła książka, jest zapisem bolesnego rytuału przejścia. Dla jednych będzie projekcją nieuniknionego, dla innych powtórką z zaliczanego cierpienia. To emocjonalna transfuzja z żyły do żyły. Warto ją przeżyć.
To jest bardzo piękny tekst, choć trudny. To tekst dla ludzi, którzy lubią ludzi. Dałem się uwieść tej opowieści całkowicie. Odnosi się wrażenie, że słucha się bezpośredniej transmisji „z”. Samoanaliza, napięcie obserwatora zdarzeń i jego samorefleksja są tak prawdziwe, jak ów telefoniczny przekaz umierania, od którego książka się zaczyna. Tak właśnie powstaje Literatura. Wciąga w dramat, jakich miliony. Przeżyłem podobny kilka lat temu. Moja matka była z tego samego szablonu. Myślałem, że moja „szczepionka” już mnie uodporniła. Okazuje się, że nie. Dziękuję za tę książkę. To cenna lekcja.
Jan Wołek
Pisanie, które wprawia w stan nieważkości,. Jest jak bujanie w rozrzedzonej warstwie atmosfery, gwałtowne szusowanie – od panoramicznych górnolotów do skulonych przycupów w zakurzonych, cichych kątach, na mokrych łąkach, w mglistych zakamarkach. Bardzo to wyczerpujące, głównie przez kontrast z codziennym wysiłkiem hołubienia callusa i znieczulania nadwrażliwości. Można by się czepiać, że patos się panoszy, że licencja poetycka nadużywana, ale po co? Pięknie i już.
Ewa Pohl
Jest to książka o miłości, o miłości syna do matki, o miłości w ogóle, i o śmierci. To zbieranie okruszków pamięci na czułą dłoń. Autor opowiada jak radzi sobie ze stratą, opisując ją i oglądając ze wszystkich stron.
Tomasz Jastrun
Tak, to trudna książka. Mistrzowsko napisana, ale trudna. Piękna, konieczna, ale bolesna. Wędrują Matki przez rozległy świat. Umierają. Synowie, szczególnie synowie, próbują zrozumieć tę grozę, gdy tak nagle, chociaż spodziewanie, albo niespodziewanie, chociaż nagle, zatracają również samych siebie, oczywiście w jakiejś części, ale jest to część gęsta od emocji, intuicji, rzadko wiedzy, częściej paraliżującej niepewności, bolesnych domysłów.
Bogdan Frymorgen jest mistrzem obserwacji. Zbiera okruchy i fragmenty, dopasowuje poszczególne miniatury, rozkrawa czas oraz zdarzenia, wychwytuje każdy kontekst, przypomina sobie intonacje oraz kontekst, i dopiero wówczas tworzy, ale cierpliwie, bez nachalnego pośpiechu, wiarygodny pejzaż, panoramiczną opowieść, solidny wachlarz tajemnic i prawd pozornie zastrzeżonych. Jesteśmy wprzęgnięci w życie i śmierć naszych Matek. Autor zadaje sobie gwałtowny trud przeszukania pamięci, zstępuje w otchłań niemal archeologiczną, gubi się w pragnieniach dotarcia do źródła, dni pierwszych, Matczynej, bezwarunkowej bliskości, bezwarunkowej miłości, wzruszającego dotyku, niosącego ukojenie, być może, pozwalającego uwierzyć w te wszystkie piękne mitologie, tylko od czasu, do czasu, zaburzane przez trwożliwe zdarzenia, traumatyczne okoliczności.
Bywamy w środku rodzinnej sagi. Musimy być dyskretni. Doskonale anonimowi. Taktowni. Przyjmujmy te uniwersalne prawdy, odczuwajmy wspólnie bezradność, odczytujmy najgłębsze ustalenia, ale nie próbujmy zająć destrukcyjnego stanowiska, nie odważmy się, pretensjonalnie, po złodziejsku, zmienić bieg wydarzeń. Byłaby to niewdzięczność groteskowa, i skandaliczna, prostacka i bezowocna. Książka jest kanoniczną tragedią. Opowieścią o uniwersaliach, ale przecież to nie zmyślone moralitety, tanie opowiastki, głoszone przez spieszących się kapłanów, którym do głowy nie przyjdzie współodczuwać rozpacz, ból, żałobę. W gruncie rzecz mamy do czynienia z jakimś odnowionym trenem, pustą nocą, przerażająco szczerą konstatacją, bezlitosną dla nas, jeszcze żywych, którym los sprawił kosmicznego psikusa, odebrał najbliższych, nie pozwolił na ostatnią, oczyszczającą rozmowę.
Bogdan Frymorgen ma poczucie potwornej straty, tych wszystkich, piętrzących się zaległości, zaniechań, konfliktów, nienormalności. Zdecydował się podarować czytelnikowi niezwykłe studium ludzkiego losu, dosyć przypadkowego życia, i nieprzypadkowej, bo obligatoryjnej, śmierci. Nie skorzystał jednak z prawa wyłączności, mógłby przecież, w swojej pisarskiej, zadziwiającej doskonałości, stworzyć jakiś współczesny panegiryk, albo jeszcze gorzej, hagiograficzną brednię, ale byłby to zabieg heretycki, daleki od ekspiacji, tak bardzo potrzebnej wszystkim sierotom, błąkającym się, przez pewien, żałobny czas, po jałowej, przestudzonej ziemi. Stąd, arcyważne dopełnienie, wyraźne obecności ojca i brata, nie pierwszoplanowe, nie decydujące, skromniejsze, ale niezbędne, by całość, wspomniany pejzaż, nabrał waloru trwalszego, prawdziwszego, nie daj Boże, doraźnego eksperymentu, ekshibicjonistycznej żonglerki, czynionej jedynie dla chwilowego aplauzu. Śmierć, rozpad, koniec, to wystarczające powody, byśmy zrozumieli, że i tak pozostajemy w stałej dyspozycji czasu. Tęsknimy do Matek całe życie, tak bardzo potrzebujemy ich bezwarunkowej miłości, jednak dopiero ich biologiczny rozpad, otwiera naszą świętą wrażliwość, której nie należy mylić z naiwnością, podrzędnym sentymentalizmem, poniżającą histerią.
Bogdan Frymorgen pożegnał swoją Matkę w najszlachetniejszy sposób, pokazał całą zawiłość rodzinnych relacji, te wszystkie wzajemne uciekania i powroty, zgubne nonszalancje, intymne błagania o odpuszczenie win, mnogość rekwizytów zalegających nasze życie, zazdrosnych o każdą wolną przestrzeń, cóż z tego, że przypisaną pierwotnie miłości, oddaniu, odpowiedzialności za starość naszych matek i ojców. Otrzymaliśmy niezwykły zapis. Oczywiście, inaczej przyjmą te prawdy ludzie młodzi, przed którymi rozpędzony świat, inaczej starsi, którym świat ten, jakiś czas temu, niebezpiecznie się skurczył. Nie sposób uniknąć tych wszystkich napięć, potknięć, życiowych niezdarności. Siłą Bogdana Frymorgena pozostanie jednak niezwykła szczerość, radykalna lojalność wobec zmarłej Matki, najbliższych, ale także ogromna łaskawość dla nas, którym brakuje siły, i odwagi do podjęcia, tak bardzo ostatecznych, rozrachunków.
Dariusz Łukaszewski
Czuły narrator – to sformułowanie przychodzi mi momentalnie do głowy, gdy myślę o pisaniu i bezpretensjonalnej szczerości Bogdana Frymorgena. Zbyt często w literaturze sięga się do ostrych jak brzytwa sposobów opisywania ludzkiego doświadczenia. Zwłaszcza śmierci. Frymorgen nakłada płaszcz rzadko spotykanej wrażliwości i przeprowadza nas po wszystkich stopniach żałoby. Na próżno szukać takiej szczerości w literaturze, która niekoniecznie szuka rozgłosu, pragnie jedynie ujścia. Takie jest pisanie pana Bogdana. Nie sili się, dlatego jest tak wszechogarniające. Czytelnik sunie po najintymniejszych chwilach autora, samemu redagując narrację własnego życia. Początek wszystkiego ponownie dostarcza lustrzanego odbicia doświadczeń. Każdemu z nas przyjdzie kiedyś to przeżyć bądź ten przeszywający ból odejścia jest już za nami. Nie ma książki Bogdana Frymorgena, koło której przechodzi się bez emocji. Pomniki ze słów, pomniki pamięci bez grama ckliwości.
Elwira Przyjemska