ON AIR
od 18:00 Filmowa Historia Świata zaprasza: Dariusz Stańczuk

Płyty Jowity. Cotygodniowe recenzje nowości (i nie tylko) płytowych!

Z racji słonych cen oryginalnych płyt z nagraniami muzyki klasycznej lub filmowej skompletowanie płytoteki bez oglądania się na koszty stało się dzisiaj przywilejem nielicznych. Mało kto można sobie pozwolić na kupowanie przysłowiowego kota w worku.

„Płyty Jowity” mają więc za zadanie przede wszystkim nie dopuścić, aby taki niepożądany kociak zaczął miauczeć w domu słuchacza RMF Classic.

Oczywiście, jest jeszcze kilka innych powodów, dla których program z recenzjami nowości płytowych ma racje bytu, ale pomoc w kolekcjonowaniu własnej płytoteki wydaje się być najbardziej pożyteczna.

Od ponad dwudziestu lat pisuję recenzje muzyczne do rozmaitych czasopism.

W RMF Classic zależy mi przede wszystkim na dotarciu do słuchaczy słabiej zorientowanych w dziedzinie muzyki. Dlatego często rezygnuję z komentarza, na który mam wielką ochotę jako muzykolog wiedząc, że mogę nim zniechęcić początkującego melomana. Unikam scjentystycznych sformułowań.

Hołduje bowiem zasadzie, iż lepiej pozyskać, jako swojego słuchacza, jednego laika, niż dwóch wytrawnych znawców muzycznych meandrów. Dla tych drugich pisałam recenzje do „Ruchu muzycznego”.

„Płyty Jowity” są dla wszystkich - również dla tych, którzy swoją przygodę z muzyką, inną niż popowa, dopiero rozpoczynają. Stąd bardzo lapidarna formuła programu, zakładająca omówienie jednej płyty, która właśnie pojawiła się na rynku fonograficznym. Płyta ta nie zawsze jest klasyczna lub filmowa, czasem może być gatunkowo trudna do zdefiniowania. Zawsze jednak powinna ona mieć w sobie coś wyjątkowego, co powoduje, że warto o niej mówić.

Jowita Dziedzic-Golec

Poniżej znajdziecie kilka wybranych rekomendacji. Nie zawsze oczywistych, ale na pewno ponadczasowych.

Tak Roberto Alagna śpiewa w duecie ze swoją córeczką Maleną ;) 

Tak Jonas Kaufmann śpiewał "Nessun Dorma" kilka lat temu, ale na najnowszym albumie śpiewa równie pięknie! :)

Pierwsze w historii fonografii wydawnictwo łączące dwa nagrania tego dzieła: wersję studyjną i nagranie dokonane na żywo w legendarnym Kościele św. Tomasza w Lipsku, gdzie pracował oraz jest pochowany Jan Sebastian Bach. 

Nie przegapcie albumu zespołu "New Bone" ;)  

Mam wielki sentyment do zespołu KROKE i wielki szacunek do muzyki, którą tworzą. 

Tutaj artyści prezentują album, który powstał na potrzeby spektaklu teatralnego „Rejwach” będącego sceniczną interpretacją książki Mikołaja Grynberga o tym samym tytule.

 Słyszeliście już jak Miloš Karadaglić gra "The Sound Of Silence"? - pięknie! 

Daniel Bloom - mistrz w czarowaniu nastroju! Koniecznie posłuchajcie muzyki do filmu "Słodki koniec dnia"!


Takiej wersji "Pod Papugami" Czesława Niemena raczej nie znacie ;)

Piękna kompozycja, bravo Kortez! ;)


"The Heart" jest na krążku Motion Trio :) Pięknym krążku "Accordion Stories"!

A tego Pana znacie? Świetny wokalista ;)

Utworów z tej płyty słuchaliśmy wspólnie w "PJ". Proszę przyznać, że Dee Dee jest cudowna!!! 

Składaka do "Baby Driver". To był naprawdę "odjazdowy", wakacyjny krążek! :) Warto do niego wracać!

 

Brahms Volodosa

Brahms Volodosa

Na wysłuchanie tej płyty należy zarezerwować sobie odpowiednią ilość wolnego czasu. Odradzam poznawanie jej „przy okazji”, bo jest tak doskonała, że grzechem byłoby stracić w odbiorze choćby jedną nutę.

Mówił, że jako kompozytor urodził się za późno. Formuła „trzech B” (Bach, Beethoven, Brahms), głoszona przez Hansa von Bülowa, trafnie pokazuje główne kierunki, które oddziaływały na twórczość Johannesa Brahmsa. Choć nie wolno też zapominać na przykład o Schubercie, którego Brahms czcił równie mocno. Johannes był symfonikiem, kameralistą, twórcą pieśni i utworów chóralnych (nigdy nie pisał oper). Warto zaznaczyć, że fortepian traktował szczególnie. Jego utwory na ten instrument (i takie znalazły się na polecanej płycie) mają niezwykle intymny charakter. Trzeba do nich dojrzeć i nie chodzi tu o wiek artysty lecz o specyficzne podejście do muzyki i otaczającego nas świata, o refleksyjne, metafizyczne spojrzenie. Muzyka Brahmsa zasługuje, by słuchać jej w skupieniu. Należy sączyć każdy dźwięk i napawać się jego wyjątkowym aromatem. Kiedy dochodzi do tego genialne wykonanie – a tak można nazwać interpretację Arkadija Volodosa - efekt jest naprawdę błogi. Okrzyknięty „geniuszem fortepianu” Volodos debiutował dwadzieścia lat temu. Mimo, że ma na swoim koncie występy z najlepszymi orkiestrami i obsypane nagrodami nagrania, to nie należy do artystów, którzy przywiązują wyjątkową wagę do promocji swojej działalności. Podobnie jak jego wybitny rodak, Grigorij Sokołow, również Volodos od dłuższego czasu występuje i nagrywa dosyć rzadko. Kiedy jednak obdarzy już swoich fanów albumem, to zawsze jest to arcydzieło dopracowane w każdym najmniejszym detalu. Najnowsze wydawnictwo także zostało przez pianistę fantastycznie przygotowane. Krążek „Volodos plays Brahms” zawiera kompozycje zarejestrowane na przestrzeni trzech lat, choć słucha się tego jak jednej wspaniałej całości. Prawie godzina utworów określanych przez Brahmsa jako Klavierstücke. Nie znajdziemy na tej płycie przypadkowych rozwiązań, wszystko jest mądrze przemyślane, idealnie doszlifowane. Jednocześnie w tej doskonałej układance nic nie jest wymuszone, muzyka płynie w sposób naturalny, wdzięcznie frazowana. Wyborny ten Brahms Volodosa.

Jowita Dziedzic-Golec

Volodos plays Brahms
SONY Classical

Koncerty Nocy Letniej nie są nudne

Koncerty Nocy Letniej nie są nudne

Gdyby nie względy bezpieczeństwa, to tłum na tegorocznym „Sommernachtskonzert” byłby jeszcze większy niż w latach poprzednich. Dla wszystkich, którym nie udało się dostać na ten niezwykły koncert, pocieszeniem może być album z jego rejestracją. Album, który wydany został - tak jak zawsze - w tempie ekspresowym!

Wśród Filharmoników Wiedeńskich krążą już nawet żarty, że z tą płytą jest trochę jak …z produktami spod znaku nadgryzionego jabłka. Rzeczywiście można zakupić ten koncert zanim jest wydany a nawet (!) zagrany. Miłośnikom tego pięknego święta muzyki wcale nie przeszkadza pośpiech. Są wręcz zachwyceni, że tak szybko mogą się cieszyć wspaniałymi wykonaniami i niepowtarzalnym klimatem  Sommernachtskonzert również w domowym zaciszu. Zgodnie z tradycją „Koncerty Nocy Letniej” odbywają się pod koniec maja w parku przy pałacu Schönbrunn w Wiedniu. Filharmonicy Wiedeńscy tam właśnie organizują ten jedyny w swoim rodzaju koncert, który gromadzi tysiące fanów (zawsze około 100 tys.!). W tym roku nowością było odwrotne ustawienie sceny, czyli na panoramie pałacu, co dało w efekcie jeszcze piękniejszy widok. Okoliczności przyrody oraz wyjątkowo licznie przybywająca publiczność mogą budzić skojarzenia z jakimś rockowym festiwalem, ale repertuar szybko przypomina o klasycznym rodowodzie wydarzenia. Wskazują na to również zapraszani co roku wybitni artyści. Tym razem za pulpitem dyrygenckim stanął Christoph Eschenbach.  Motywem przewodnim tegorocznej edycji były zaś bajki i legendy. Program w dużej mierze oparto na kompozytorach słowiańskich. Nie zabrakło zatem utworów Dworzaka, Rachmaninowa, Czajkowskiego, Smetany. Gwiazdą i śpiewającą przewodniczką w tej muzycznej podróży przez krainę baśni była cudowna Renée Fleming, amerykańska sopranistka, której udział w wiedeńskim koncercie rozwiał na jakiś czas pogłoski o końcu kariery. Można mieć tylko nadzieję, że jeśli naprawdę dojdzie do tego pożegnania ze sceną, to będzie ono bardzo długie i obfite w  występy. Zaskakującym uzupełnieniem repertuaru stała się muzyka Johna Williamsa z „Harry'ego Pottera”. Dla Jurka Dybała,  muzyka słynnej orkiestry Filharmoników Wiedeńskich a równocześnie dyrygenta i dyrektora Sinfonietty Cracovii był to szczególny punkt programu. Niewiele wcześniej krakowski zespół odbył tournée koncertowe po Polsce właśnie z symultaniczną projekcją filmowych przygód młodego czarodzieja. Artysta zdradził mi, że ten wspaniały zbieg okoliczności był dla niego jednak odrobinę stresujący. Zastanawiał się bowiem, jak wykonanie Filharmoników Wiedeńskich zostanie ocenione przez kolegów z SC.  Na szczęście w przypadku obu orkiestr można mówić tylko o udanych interpretacjach. Wbrew pozorom to nie był debiut muzyki filmowej podczas Sommernachtskonzert, kiedyś zabrzmiał już np. temat z „Gwiezdnych Wojen”. Zresztą organizatorzy zawsze starają się prezentować repertuar ciekawy, różnorodny a także bogaty w mało znane kompozycje, co oczywiście jest cudownym sposobem propagowania muzyki. Do czego obchodząca w tym roku jubileusz 175-lecia Wiener Philharmoniker przywiązuje dużą wagę. Cytując Rossiniego: „nie ma muzyki dobrej lub złej. Jest tylko dobra lub nudna.”  Ta, która trafia na płyty z rejestracją „Koncertów Nocy Letniej” nigdy nie jest nudna.

Jowita Dziedzic-Golec 
Sommernachtskonzert 2017, SONY

Kontemplacja przy Bachu

Kontemplacja przy Bachu

„Bach nie potokiem, lecz morzem zwać się powinien!” – mawiał Beethoven. Schumann dodał: „Muzyka tak wiele zawdzięcza Bachowi, jak religia swojemu założycielowi. […] My wszyscy, przy nim, jesteśmy partaczami.” A Berlioz podsumował: „Bach to Bach, tak jak Bóg to Bóg.”

Muzyka Jana Sebastiana Bacha onieśmiela. „Boskość” to określenie, które nieraz pojawia się przy okazji analizowania jego kompozycji. Goethe porównał muzykę Bacha do wiekuistej harmonii w piersi Stwórcy. Gałczyński był pod wrażeniem harmonii niebieskiej w dziełach lipskiego kantora. Literatura piękna nie poświęciła mu może tyle uwagi co Mozartowi czy Beethovenowi, ale kiedy już się pojawia, to pisarze sięgają po wyjątkowe słowa. Czyste piękno, absolut… Jeśli ktoś mówi, że nie lubi Bacha, to można się domyślać, że albo nie zna jego twórczości, albo jeszcze do niej nie dojrzał. Świętej pamięci (jak trudno się to pisze…) Zbigniew Wodecki śpiewał „Zacznij od Bacha”, ale w praktyce, to dopiero wieloletnie obcowanie z jego muzyką sprawia, że zaczynamy go słyszeć inaczej, głębiej, mocniej, jaśniej. Jego muzyka nie jest łatwa. Choć oczywiście może się też okazać, że Bach „na dobry początek” będzie trafionym rozwiązaniem. Niektórzy artyści wykonują utwory Bacha przez całą swoją karierę i obserwowanie przemiany jaka następuje w ich interpretacjach potrafi być naprawdę fascynujące.  

Jednym z takich muzyków, którym dzieła Jana Sebastiana towarzyszą od dawna jest genialny wiolonczelista Yo-Yo Ma. Ten amerykański artysta chińskiego pochodzenia ma na swoim koncie wiele nagród Grammy, jest doktorem honoris causa uniwersytetów Harvarda i Princeton, laureatem Avery Fisher Prize, został też odznaczony Prezydenckim Medalem Wolności i Narodowym Medalem Sztuki. Yo-Yo Ma nie ogranicza się do klasyki. Słynne jest jego nagranie z aranżacjami muzyki filmowej Ennio Morricone. Lubi zapraszać do współpracy artystów różnorodnych, z entuzjazmem wchodzi w projekty, które wychodzą poza gatunkowe ograniczenia. Wyznaje zasadę, że muzyka jest ponad granicami, ponad barierami, muzyka potrafi połączyć wszystko i wszystkich. Cudowny był jego zeszłoroczny album „Sing Me Home”, na którym wspólnie z Silk Road Ensemble zastanawiał się nad ideą domu, i tego jak bardzo ta idea na przestrzeni lat się zmienia.  To było niezwykle pouczające muzycznie wydawnictwo, ale muszę przyznać, że dopiero słuchając albumu „Yo-Yo Ma plays Bach” poczułam się naprawdę „w domu”. Artysta gra utwory Bacha z wybitną wrażliwością, czuć, że jest to dla niego szczególna muzyka. Muzyka, która jest z nim, kiedy przeżywa chwile szczęścia, ale też nie opuszcza go w tych smutnych momentach życia. To właśnie o zagranie Bacha poprosił go umierający ojciec. Słuchanie tej płyty można potraktować jako rodzaj kontemplacji, i taki też stosunek ma do niej najwyraźniej wykonawca. Soliście towarzyszy w niektórych kompozycjach Amsterdam Baroque Orchestra, a jednym z gościnnych artystów jest doskonały Bobby McFerrin.

Jowita Dziedzic-Golec


„Yo-Yo Ma plays Bach”
Sony Classical

Chopin z oddechem

Chopin z oddechem

Przygotowując jakiś repertuar, pracując nad jego interpretacją artyści nieraz improwizują na temat wybranego dzieła. Muzyka, która wtedy powstaje, w większości przypadków nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo publiczność bardziej interesuje dobre wykonanie oryginału.

Album „Chopin +” to jeden z nielicznych przykładów, kiedy intymne przemyślenia pianisty znalazły miejsce obok głównego programu. Co więcej, geniusz kompozytora w połączeniu z inwencją wykonawcy dały tu niezwykle intrygujący efekt. Tym wykonawcą jest Martin Stadtfeld, zwycięzca Międzynarodowego Konkursu Bachowskiego w Lipsku w 2002 roku (wybrany po 14 latach nieprzyznawania przez jury pierwszej nagrody!). Stadtfeld wziął na warsztat 24 etiudy Fryderyka Chopina i zagrał je perfekcyjnie. Łatwość z jaką przychodzi mu zrealizowanie najbardziej nawet karkołomnych miejsc robi wrażenie. Nie byłoby w tym jednak nic nadzwyczajnego – doskonałych wykonań tych utworów było już przecież wiele – gdyby nie fakt, że artysta przeplata je swoimi improwizacjami. Warto przypomnieć, że nazywane „katechizmem mowy fortepianowej” (A. Moecklenburg), „prawdziwą ewangelią fortepianowej muzyki” (Z. Jachimecki) Chopinowskie etiudy otwierają nową epokę w dziejach tego gatunku. Niesłychanie trudne technicznie nie są już tylko sprawdzianem wirtuozerii. Niepohamowany pęd, kaskady perlistych brzmień, wzburzone arpedżia, dźwięki trzepoczące, cwałujące, falujące tercje, seksty, oktawy… Etiuda - zadanie natury użytkowej stało się u Chopina dziełem sztuki. Te cudowne kompozycje kryją w sobie o wiele więcej wyrazu niż jakiekolwiek spowinowacone z nimi formy figuracyjno-ekspresywne innych autorów, skupione jedynie na pianistycznej biegłości. Misternie oplecione piękne melodie zostały przez Stadtfelda na chwilę zatrzymane, jego improwizacje są ich echem, nostalgicznym wspomnieniem. Dzięki temu subtelnemu „+” dodanemu przy Chopinie można odnieść wrażenie, że album z arcytrudnymi etiudami zaczął w końcu spokojnie oddychać.
Piętnaście lat temu Stadtfeld dołączył do grona najwybitniejszych interpretatorów muzyki Johanna Sebastiana Bacha. Teraz – dzięki najnowszej płycie – niemiecki pianista ma szansę stanąć obok najciekawszych chopinistów, jako ten, którego muzyka Chopina zainspirowała tak mocno, że postanowił dołożyć też coś od siebie. I chociaż purystów zirytują pewnie improwizacje, o które polecany krążek został wzbogacony, to jednak cieszy mnie, że takie nagrania powstają. A komu to nie pasuje, zawsze może przecież pominąć owe „udziwnienia” i posłuchać „czystych” etiud.

Jowita Dziedzic-Golec


Martin Stadtfeld – „Chopin +”
SONY Classical


Beethoven, Brahms, Buchbinder

Beethoven, Brahms, Buchbinder

Jego grą zachwyciłam się 20 lat temu, wtedy usłyszałam go po raz pierwszy na koncercie. To był recital mistrzowski w ramach I Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena, podczas którego Rudolf Buchbinder wykonał dwie słynne sonaty patrona festiwalu: „Patetyczną” i „Appassionatę”. Zresztą od tamtej pory Buchbinder stał się nieodzownym przyjacielem tego festiwalu, był na nim obecny już …20 razy! Wtedy też dołączył do grona moich ulubionych muzyków.

Zawsze doskonale czuł Beethovena. Jego interpretacja „Nowego Testamentu muzyki fortepianowej” - cykliczna realizacja 32 sonat mistrza z Bonn - urzekła melomanów w wielu miastach, w których pianista zaprezentował ten wyjątkowy program. Repertuar Buchbindera obejmuje dzieła wszystkich epok, ale on sam nie ukrywa, że najlepiej odnajduje się właśnie w klasyczno-romantycznym. Może dlatego najnowszy album artysty, który ukazał się w barwach Sony Classical, zawiera nagranie koncertów fortepianowych Johannesa Brahmsa. Na okładce tego wybornego wydawnictwa, którego premiera zbiegła się w czasie z 70. urodzinami Buchbindera, zamyślony kroczy przed siebie niczym sam Brahms na obrazie Willy’ego von Beckeratha. Jedyne co ich odróżnia, to okazała broda kompozytora, który ponoć twierdził, że „gładko ogolonego mężczyznę biorą za aktora lub księdza”. Pewna jestem jednak, że gdyby Brahms usłyszał swoje koncerty pod palcami Austriaka, nawet brak zarostu nie miałby większego znaczenia i twórca byłby wielce ukontentowany. Buchbinder świetnie rozplanował I Koncert fortepianowy d-moll op. 15 – kompozycję, którą Brahms zupełnie nie trafił do współczesnych sobie odbiorców, dla których postawienie na równi partii fortepianu i orkiestry, idea symfoniczna - nie było tym, czego oczekiwali. Tchnął w tę „niezdrową muzykę” – jak nazywali koncert d-moll najbardziej zacietrzewieni krytycy Brahmsa – nadzieję i przekonanie, że w końcu cieszy się zrozumieniem. Bardzo trafne jest też podejście pianisty do późniejszego II Koncertu fortepianowego B-dur op. 83, który jest niezwykle trudnym utworem. To monumentalne dzieło, przekornie nazywane przez kompozytora „maleńkim koncercikiem” wymaga od artysty naprawdę głębokiego zrozumienia. Intencje Brahmsa są jednak dla Rudolfa Buchbindera przejrzyste, podobnie dla Filharmoników Wiedeńskich pod dyrekcją Zubina Mehty, którzy z dużym wyczuciem współgrają z solistą.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Rudolf Buchbinder - "Brahms: The Piano Concertos"
Sony Classical

Ciepło, cieplej, …wiolonczela

Ciepło, cieplej, …wiolonczela

Instrument uwielbiany przez wielu kompozytorów. Dużą estymą darzył ją Brahms. Sympatię do niej zdradzał też Lutosławski. Na pewno musiał ją lubić Bach. Jego sześć suit to pierwszy wielki cykl i w ogóle pierwsze tak znaczące utwory na wiolonczelę solową. W odpowiednich rękach potrafi nas obdarzyć niepowtarzalnie ciepłym brzmieniem - chyba najcieplejszym i najbardziej mięsistym, głębokim wśród instrumentów smyczkowych.

Kiedyś zapytałam bardzo dobrego polskiego wiolonczelistę, Bartosza Koziaka - skąd się bierze to wyjątkowe brzmienie? A on odpowiedział mi z uśmiechem na twarzy, że wiolonczeliści to po prostu najcieplejsi ludzie. To ciepło wynika oczywiście również z samej konstrukcji instrumentu. Wiolonczela jest duża, w związku z czym ma grube struny, które pomagają wydobywać ciemne dźwięki, ale w porównaniu na przykład z kontrabasem, dużo większe jest ich napięcie. Na wiolonczeli to napięcie pozwala grać mocnym dźwiękiem, ale jednocześnie przez swoją wielkość i grubość struny dają ciepłą barwę. Można zatem powiedzieć, że ciepłe brzmienie wiolonczeli, to po prostu cecha tego instrumentu. Chociaż osobiście wolę rozpowszechniać teorię Bartosza i wierzyć, że to artysta odgrywa zawsze tę najważniejszą rolę. Ciekawych wiolonczelistów nie brakuje. Yo-Yo Ma, najwybitniejszy obecnie wirtuoz tego instrumentu, zachwyca mnie każdym swoim fonograficznym projektem – a wachlarz jego zainteresowań jest naprawdę szeroki, słynie ze współpracy z muzykami uprawiającymi rozmaite muzyczne gatunki. Tym razem jednak to nie jego album chcę polecić, ale najnowszy krążek innego wyśmienitego wiolonczelisty, którego poczynania również śledzę skrupulatnie od dawna. Jana Voglera można podziwiać za liryczną wrażliwość  a zarazem zawrotną wirtuozerię. Dał się poznać jako muzyk, który nieustannie pracuje nad rozbudowaniem spektrum barw w swojej grze. Nie sposób nie doceniać wyrafinowanego brzmienia jakim operuje. Jego muzyczna intuicja i umiejętność nadawania wiolonczeli dźwięku śpiewnego głosu niewątpliwie robią wrażenie. Szczególnie, kiedy kompozycją, która trafiła pod jego smyczek jest Koncert wiolonczelowy a-moll op. 129 Roberta Schumanna, dzieło nasączone uczuciami po brzegi. Ten niezwykle wymagający utwór, jeśli dobrze odczytany, daje wykonawcy ogromne możliwości. Możliwości, które Vogler wykorzystał w pełni, by oddać każdy, najmniejszy nawet zamysł skazanego na nieszczęsny los kompozytora.  Dodać należy, że w poszukiwaniu oryginalnego brzmienia muzyki Schumanna niemiecki wiolonczelista wybrał Dresden Festival Orchestra, by właśnie z tym zespołem, składającym się z wiodących europejskich muzyków grających na instrumentach historycznych, dokonać wspomnianego nagrania. Całość albumu dopełnia Symfonia nr 2 C-dur op. 61 również Schumanna. A wszystko pod batutą Ivora Boltona.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic


Jan Vogler
Schumann: Cello Concerto & Symphony No. 2
Dresden Festival Orchestra
Ivor Bolton
SONY Classical



Prawdziwa do ostatniego dźwięku

Prawdziwa do ostatniego dźwięku

Stare powiedzenie śpiewaczek operowych: „Nas się nie ogląda, nas się słucha” – w przypadku Anny Netrebko, odkąd pamiętam, nie do końca się sprawdzało. Uroda rosyjskiej sopranistki zawsze budziła wśród krytyków i publiczności podobne zainteresowanie jak jej wokalne umiejętności. A i sama Netrebko podkręcała tę atmosferę - odwiedzając jej stronę internetową można było odnieść wrażenie, że zbłądziliśmy pod adres jakiejś topowej modelki a nie divy operowej. Również okładki jej albumów niezmiennie wywoływały zazdrość wśród koleżanek po fachu.

Jednak z wiekiem wszystkim ludziom zmieniają się priorytety - nawet artystom. Już od jakiegoś czasu Anna Netrebko konsekwentnie dba o utrwalenie wizerunku śpiewaczki, która przede wszystkim nie boi się żadnych operowych wyzwań. Album „Verismo” ma być – tak jak bardzo dobrze przyjęty krążek „Verdi” trzy lata temu - kolejnym dowodem na jej wokalną odwagę. Choć co do tego, że repertuar werystyczny takiej odwagi wymaga, nikt chyba nie ma wątpliwości. Na najnowszej płycie Netrebko dobitnie udowadnia, jak silną ma osobowość, jak dojrzała do trudnych, wymagających ról. Ról, które wykonuje się już nie tylko dla poklasku, ale wręcz nie da się ich odpowiednio zinterpretować bez  bagażu artystycznych i życiowych doświadczeń. Doświadczeń, które niewątpliwie zdobyła. Jeszcze przed premierą płyty przekonywała, że jej warunki głosowe, wiedza i intuicja spełnią ważną rolę w tym projekcie. To właśnie z ich pomocą i dzięki ciężkiej pracy starała się zrozumieć weryzm i oddać istotę tego stylu w jak najbardziej prawdziwy sposób. Udało się jej to wspaniale, bo Netrebko jest już zupełnie inną artystką niż jeszcze parę lat temu. Partie z oper Pucciniego, Giordano, czy Leoncavallo, na które zdecydowała się tym razem, pokazują wielką siłę i głębie jej głosu. Wszystkie interpretacje są przy tym niesłychanie emocjonalne – ten album potrafi naprawdę mocno poruszyć.  Nie ma na nim fragmentów, których można by wysłuchać bez wzruszenia, albo potraktować jako muzykę w tle. Ten krążek przykuwa uwagę od pierwszego do ostatniego dźwięku, cały czas trzymając w napięciu. Emocje są chwilami tak silne, że historie zaklęte w ariach i duetach przeżywamy wspólnie z wykonawcami. Kiedy Netrebko śpiewa o tym, jak marzy o powrocie ukochanego („Un bel di vedremo”) jako tytułowa bohaterka opery „Madama Butterfly” Giacomo Pucciniego – to my też wyobrażamy sobie ten moment. Gdy jako Tosca, typowa heroina włoskiego weryzmu, w bolesnej arii-modlitwie („Vissi d'arte, vissi d'amore”) pyta dlaczego? – my także szukamy odpowiedzi. „La mamma morta” z opery „Andrea Chenier” Umberto Giordano w jej wykonaniu przywołuje natomiast na myśl nagranie Callas – wykorzystane m.in. w filmie „Filadelfia”. To zresztą nie jedyne porównanie do legendarnej divy. Placido Domingo nazwał kiedyś Annę Netrebko najpiękniejszym sopranem świata od czasów właśnie Marii Callas – takie słowa nie padają przypadkowo. Jeśli jednak ktoś ma jeszcze wątpliwości, to myślę, że ten album je rozwieje. Dodam, że na płycie wystąpił gościnnie Yusif Eyvazov – od niedawna mąż śpiewaczki.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

ANNA NETREBKO: VERISMO
Anna Netrebko, Yusif Eyvazov, Orchestra dell'Accademia Nazionale di Santa Cecilia, Antonio Pappano
Deutsche Grammophon


Ach, ten Wiedeń!

Ach, ten Wiedeń!

Jak przedłużyć sobie przyjemne, ciepłe chwile? Mam na to fonograficzną receptę. Znam płytę, która jest jak zastrzyk lata o każdej porze roku.

„Sommernachtskonzert 2016” to album dla melomanów, którzy nie mogli uczestniczyć  pod koniec maja w niezwykłym muzycznym wydarzeniu w parku przy pałacu Schönbrunn w Wiedniu. Filharmonicy Wiedeńscy tam właśnie organizują niepowtarzalny koncert, który gromadzi tysiące fanów (zawsze około 100 tys.!), zupełnie jak na rockowym festiwalu. Trudno się dziwić, w końcu jedna z najlepszych orkiestr świata zapewnia wykonanie na najwyższym poziomie a wstęp jest wolny (!). Poza tym repertuar w pełni spełnia oczekiwania miłośników tego typu występów (np. Kankan z „Orfeusza w piekle” Jacquesa Offenbacha czy „Bolero” Maurice'a Ravela) a na wielki finał orkiestra wykonuje niezmiennie jakże lubiany walc „Wiedeńska krew” (Wiener Blut) op. 354 Johanna Straussa II.

Mimo tłumów i specyfiki imprezy plenerowej (część publiczności …leży na rozłożonych na trawie kocach) wszyscy celebrują interpretacje a cisza, która panuje wśród słuchaczy, kiedy wybrzmiewa pianissimo, jest –  co może potwierdzić Jurek Dybał,  muzyk słynnej orkiestry Filharmoników Wiedeńskich, dyrygent i dyrektor Sinfonietty Cracovii – wbrew pozorom nawet większa niż na koncertach abonamentowych w Musikverein. Pierwsza taka uroczystość miała miejsce w roku wejścia Polski do Unii Europejskiej, w programie znalazł się wtedy między innymi Chopin, muzykami zaś dyrygował …Bobby McFerrin. Przez trzy lata „Koncerty Nocy Letniej” odbywały się jako „Koncerty dla Europy”, ale żeby nie mylić ich z inicjatywą Filharmoników Berlińskich postanowiono zmienić nazwę.

Wielkim atutem Sommernachtskonzert są również zapraszani soliści. W tym roku były to wspaniałe siostry Katia i Marielle Labeque. Pianistki, które słyną z tego, że grają bardzo zróżnicowany repertuar - od klasycznego do nowoczesnego, od jazzu do rocka. Na występ w Wiedniu wybrały Koncert na 2 fortepiany i orkiestrę d-moll Francisa Poulenca, dzieło wciąż mało docenione. Barwność tej kompozycji, jej elementy jazzowe, kunsztowna melodyka, to wszystko sprawia, że dzieło Francuza wręcz idealnie pasuje, by zabrzmieć pod palcami sióstr Labeque. Artystek, które onieśmielają wirtuozerią, a trzeba dodać, że pod tym względem koncert Poulenca jest niezwykle wymagający. Rodzinną atmosferę  na scenie dopełniał fakt, że tym razem muzyków poprowadził Semyon Bychkov, prywatnie mąż Marielle.
Co roku rejestracja Koncertów Nocy Letniej błyskawicznie trafia na krążki CD i DVD, by jak najszybciej móc cieszyć się fenomenem wiedeńskich koncertów i słuchać ich w nieskończoność, bo to nagrania, które obowiązkowo trzeba mieć w swojej płytotece.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic


Ostatnie życzenie Harnoncourta

Ostatnie życzenie Harnoncourta

W marcu tego roku muzyczny świat stracił wybitną postać. Jeden z najbardziej wpływowych artystów z kręgu zwolenników gry na instrumentach z epoki - Nikolaus Harnoncourt zmarł po ciężkiej chorobie. Miał 86 lat. Ten wyśmienity austriacki dyrygent, w dyskografii którego odnaleźć można prawie 500 nagrań, za które otrzymał wszystkie ważniejsze nagrody w dziedzinie muzyki klasycznej - na zakończenie kariery estradowej zdecydował się zaledwie trzy miesiące wcześniej.

Ostatnim życzeniem maestro było wydanie na płycie rejestracji monumentalnej „Missa Solemnis” Ludwiga van Beethovena - jako zwieńczenie jego studiów nad twórczością i życiem tego kompozytora. Wspominam Harnoncourta – a dokładnie Johanna Nicolausa hrabiego de la Fontaine und d'Harnoncourt-Unverzagt, potomka po kądzieli Cesarzowej Marii Teresy - właśnie z powodu tego nagrania, które niedawno trafiło na sklepowe półki.  Beethovenowskie dzieło – pisane jako msza uroczysta – należy do najbardziej złożonych kompozycji liturgicznych. Obok „Mszy h-moll” Bacha oraz „Requiem” i „Wielkiej mszy c-moll” Mozarta – uważane za jedno z największych dzieł sakralnych w historii muzyki. Niezwykle nowatorska, nosząca już wyraźne cechy romantyzmu „Missa Solemnis” jest bardzo osobistą wypowiedzią kompozytora. Na wskroś przejmująca, żadnego słuchacza nie pozostawia obojętnym - niektórzy badacze twierdzą, że była dla Beethovena rodzajem manifestu wiary. Znamienne są też słowa, które autor zamieścił na partyturze: „Von Herzen - Möge es wieder - Zu Herzen gehn!” (Z serca – oby do serc trafiła). Słowa, które artyści podejmujący się arcytrudnego wyzwania, jakim jest interpretacja tej mszy, w większości biorą sobie do serca, ale rozumieją je na swój sposób. Wystarczy przypomnieć dwa przykłady słynnych wykonań – pod Karajanem i pod Gardinerem, aby przekonać się jak różnie można odczytać mistrza z Bonn. Beethoven nigdy nie usłyszał swego pomnikowego dzieła w całości. Harnoncourt też nie doczekał wydania tej płyty. Jestem jednak pewna, że obaj panowie czują satysfakcję (gdzieś ponad nami) z efektu końcowego i klasy tego wydawnictwa.  Zaznaczam, że to nie jest lekka, wakacyjna propozycja. By poczuć i zrozumieć moc tej cudownej kompozycji w interpretacji doskonałego zespołu wykonawców pod batutą charyzmatycznego muzyka – potrzeba skupienia i zaangażowania, ale to co dostajemy w zamian - na pewno jest tego warte.

Nagrania polecanego albumu dokonano podczas prób i koncertu w ramach Styriarte Festival  w Graz w sierpniu 2015 roku. Wykonawcami byli - prowadzony i założony przez Harnoncourta  zespół Concentus Musicus Wien oraz Arnold Schoenberg Choir. Solistami zaś : Laura Aikin - sopran, Elisabeth Kulman -  alt, Johannes Chum -  tenor, Ruben Drole -  bas.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Nikolaus Harnoncourt
Beethoven: Missa Solemnis
Sony Classical


Dla niej warto kupić gramofon

Dla niej warto kupić gramofon

Nie kolekcjonuję winyli i nie należę do wyznawców analogowych płyt. Choć oczywiście szanuję tych, którzy na przekór wszechogarniającej cyfryzacji potrafią celebrować magię czarnego krążka. Z przyjemnością słucham sentymentalnych opowieści „spod igły” Wojciecha Padjasa, znajomego znawcy tematu. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się jednak oszaleć na punkcie żadnej takiej płyty, mimo że wpadały mi w ręce niekiedy naprawdę zacne okazy.

Tak było do czasu, kiedy poznałam wydawnictwo „Chopin: The Legendary 1965 Recording”. Zawiera ono słynny recital Marthy Argerich, który artystka nagrała wkrótce po zwycięstwie w Konkursie Chopinowskim - materiał opublikowany wprawdzie w roku 1999, ale jedynie na płycie CD. Żeby pojawić się na LP, formacie, dla którego było pierwotnie przeznaczone, wspomniane nagranie musiało czekać aż do dzisiaj. Wydanie tego historycznego recitalu na winylu zbiegło się w czasie z 75. urodzinami pianistki. Pianistki, która jest dla mnie niedoścignionym wzorem. 200 lat Pani Marto! Wielu próbowało się zbliżyć do tego pianistycznego ideału, ale nikomu się to jeszcze nie udało. Bo chociaż wspaniałych  pianistów było i jest wielu - nigdy nie mogłam się zdecydować, czy bardziej uwielbiam archiwalne nagrania Artura Rubinsteina czy może cudowne interpretacje Vladimira Horowitza… a może jednak Pollini? – to Argerich jest jedna! Może dlatego, że pod powłoką atrakcyjnej kobiety (wciąż pięknej pomimo upływającego czasu) kryje się wulkan energii i trochę męska odwaga podejmowania ryzykownych interpretacyjnie decyzji. Decyzji, z którymi kobiety na ogół mają problem… Ona nie ma wątpliwości, co danym wykonaniem chce osiągnąć - dogłębnie poruszyć i sprawić, byśmy jej grę zapamiętali na długo. Od lat z powodzeniem realizuje ten plan. Mocna osobowość otulona romantyczną powierzchownością – to decyduje o jej niepowtarzalności. Jej interpretacje zawsze pełne są emocji - nie brak w nich ognistych zrywów i z serca płynącej słodyczy. Obojętne co gra - efekt onieśmiela, ale Chopin pod jej palcami to wyjątkowa perełka. Na dodatek polecane nagranie - obejmujące: Sonatę fortepianową b-moll op. 58, trzy mazurki z op. 59, Nokturn F-dur op. 15, Scherzo cis-moll op. 39 i Poloneza As-dur op. 53, które miejscami nie jest wolne od młodzieńczej brawury - dla samej Argerich może być bezcennym wspomnieniem. Dla takiej płyty winylowej warto kupić gramofon.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Martha Argerich
Chopin: The Legendary 1965 Recording
Warner Classics

Płyta jak marzenie

Płyta jak marzenie

Wielu artystów chciałoby nawiązać współpracę z wybitną orkiestrą i zarejestrować swoje kompozycje w naprawdę znaczącym miejscu, ale tylko nielicznym udaje się te marzenia spełnić. Do grona szczęśliwców dołączył niedawno Krzysztof Herdzin, który nagrał swój najnowszy album z Academy of St Martin in the Fields, jedną z najznakomitszych orkiestr kameralnych na świecie i zrobił to w legendarnym studio przy Abbey Road w Londynie. Na dodatek kompozytor sam stanął za pulpitem dyrygenckim. Efekty tego spotkania można podziwiać na krążku zatytułowanym „Suita na tematy polskie”.

Herdzin to wyśmienity pianista jazzowy, kompozytor, aranżer, dyrygent i producent. Artysta wszechstronny, spełniający się równolegle w wielu dziedzinach. Ma na swoim koncie 14 albumów, brał udział w nagraniu ponad 200 CD. Jego nazwisko jest bardzo dobrze znane w środowisku jazzowym, słynie ze współpracy z największymi polskimi gwiazdami, takim jak: Ewa Bem, Maryla Rodowicz, Kayah, Edyta Górniak, Anna Maria Jopek, Mieczysław Szcześniak, Ryszard Rynkowski czy Zbigniew Wodecki. Nie wszyscy jednak pamiętają, że to właśnie Herdzin pięknie zorkiestrował nagrodzoną Oscarem w 2005 roku muzykę Jana A.P. Kaczmarka do filmu „Marzyciel". Zapomina się też, że z powodzeniem rozwija swój talent na polu muzyki współczesnej. Jego najnowsza płyta ma szansę o tym przypomnieć. Utwory  w stylu impresjonistyczno-neoklasycznym, mocno związanym z polskim folklorem, tak jej zawartość określa sam twórca. Ja nazwałabym tę muzykę po prostu wciągającą, niebanalną, w której polskość rozbrzmiewa w sposób świeży i nienachalny.  Herdzin nie ukrywa swoich muzycznych inspiracji, ale doszukiwanie się w jego stylu odniesień do Szymanowskiego, Bacewicz, Prokofiewa czy twórców z francuskiej grupy Les Six nie ma większego sensu. One istnieją, jednak muzyczna mikstura, którą nam  serwuje, ma swój własny, bardzo charakterystyczny, oryginalny smak. Smak, na który oddziałuje zapewne również doświadczenie artysty jazzowego. Można się domyślać, że stąd bierze się łatwość, z jaką żongluje brzmieniami, bogactwo kolorów. Ogromnym atutem albumu jest klasa wykonania. A trzeba dodać, że nie tak łatwo zainteresować muzyków Academy of St Martin in the Fields nową partyturą. To pierwsza, w ponad 50-letniej historii orkiestry, monograficzna płyta z muzyką polskiego kompozytora. Co więcej, „Suita na tematy polskie” w interpretacji brytyjskich artystów jest zaskakująco …polska. Zespół świetnie wyczuł intencje autora i bez problemu odnalazł się w estetyce dzieła. Słuchając wieńczącego album „Zbójnickiego” można pomyśleć, że grają go górale spod samiuśkich Tater. Płytę dopełnia dyptyk „Preludium Asertywne” i „Nieasertywna Toccata” na smyczki oraz utwór „Trzy Korony”.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Krzysztof Herdzin, Academy of St Martin in the Fields
Suite On Polish Themes
DECCA   


Pewnie by się uśmiechnął

Pewnie by się uśmiechnął

Gdyby żył, w kwietniu skończyłby 100 lat. Yehudi Menuhin – cudowny skrzypek, charyzmatyczny dyrygent a przede wszystkim wyjątkowy człowiek, który traktował muzykę, jako sposób na wzniesienie się ponad wszelkimi podziałami i dostrzegał w niej etyczno-wychowawczą rolę.

Menuhin, jak każdy mistrz, miał wielu uczniów. Jednym z nich jest uwielbiany w Polsce Nigel Kennedy, ale tym razem nie jego sprawa dotyczy lecz innego, zdecydowanie mniej rozpoznawalnego w naszym kraju artysty. Bo nazwisko Daniela Hope’a, angielskiego skrzypka, który należy dziś do czołówki wirtuozów tego instrumentu, wciąż niestety mało mówi naszym melomanom (choć występował już m.in. na Wielkanocnym Festiwalu Ludwiga van Beethovena). Oby jego najnowsza płyta w końcu trwale zmieniła tę sytuację. Wielu ludzi sięgnie bowiem po album „Daniel Hope: My Tribute to Yehudi Menuhin” skuszonych osławioną postacią, ale dzięki temu pozna też Daniela, którego życie w niesamowity sposób splotło się z osobą Menuhina. Matka Hope’a, po ucieczce z rządzonej przez apartheid Republiki Południowej Afryki, trafiła do Anglii, gdzie dostała pracę jako sekretarka  a później manager słynnego artysty. Jak mówi Daniel Hope: „znalazłem się na jego kolanach jako dwuletnie dziecko... a Menuhin często nazywał się moim ‘muzycznym dziadkiem’.” W setną rocznicę urodzin legendarnego muzyka Hope oddaje mu hołd. I zapewnia, że robi to w taki sposób, jaki na pewno podobałby się jego dawnemu nauczycielowi i przyjacielowi. Menuhin słynął z bogatego, szerokiego repertuaru. Podobnie cieszyło go wykonywanie Beethovena, Bartoka czy Straussa. Czerpał satysfakcję z występów w towarzystwie Glena Goulda czy Dawida Ojstracha, ale też nigdy nie odmawiał, gdy do wspólnego muzykowania zapraszał go na przykład Stéphane Grappelli czy Ravi Shankar. Stworzony przez Hope’a album zawiera zatem kompozycje, które angielski skrzypek wykonywał w przeszłości wspólnie ze swoim mentorem, dzieła zamówione niegdyś przez lub dla Yehudi Menuhina, ale także utwór Bachary El-Khouriego zatytułowany „Unfinished Journey” (Niedokończona podróż), o napisanie którego Daniel poprosił libańskiego kompozytora, by  upamiętnić odejście swojego muzycznego przewodnika. Subtelnie brzmi nowa aranżacja  „Salut d’ Amour” Elgara. Na długo pozostaje w pamięci „Rumänisch” Knümanna. W tym ostatnim utworze, który nawiązuje do fascynacji Menuhina cygańską muzyką, obok Hope’a usłyszeć można świetnego mandolinistę Avi Avitala. Muzyczny hołd, jaki Daniel Hope złożył tą płytą Menuhinowi, jest naprawdę szczególny i bardzo osobisty. Słuchając jego przejmującej gry, skrzypiec, które momentami śpiewają a niekiedy wręcz płaczą, trudno opanować emocje. Piękny urodzinowy prezent. Menuhin na pewno jest dumny z Daniela. A wytwórnia Deutsche Grammophon powinna czuć satysfakcję ze swojej nowej produkcji.  

Pisząc o setnej rocznicy urodzin Yehudiego Menuhina grzechem byłoby również nie wspomnieć o wielce ekskluzywnej kolekcji, która ukazała się nakładem wytwórni HMV/EMI. 80 płyt CD, podzielonych na pięć boxów tematycznych, 11 albumów DVD i bogata książeczka w twardej oprawie introligatorskiej.  „The Menuhin Century” to wybór przełomowych interpretacji Menuhina oraz niewydanych wcześniej nagrań. Prawdziwy rarytas, na widok którego Menuhin też by się pewnie uśmiechnął.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Daniel Hope: My Tribute to Yehudi Menuhin, Deutsche Grammophon
The Menuhin Century: Luxury Edition (80CD, 11DVD and deluxe book), HMV/EMI

Awantury nie będzie

Awantury nie będzie

Aranżowanie słynnych tematów filmowych na rozmaite składy, nie jest niczym nowym ani wyjątkowym, ale jeśli za odświeżonymi wykonaniami stoi sama ukochana kompozytora tych oryginalnych melodii, to – proszę przyznać - sprawa wygląda już nieco inaczej.

Niedawno zgłębiałam partyturę Alexandre’a Desplat do filmu „Dziewczyna z portretu”. Partyturę - jak zawsze  u tego autora - niezwykle zadbaną i wypielęgnowaną pod względem najmniejszych nawet muzycznych niuansów. Delikatne brzmienia, różnorodność finezyjnych ornamentów. A jak zabrzmiałyby utwory z tego filmu rozpisane na kwintet? Tego się na razie nie dowiemy, bo akurat muzyka z „The Danish Girl” nie znalazła się na albumie, który chcę polecić. Znalazły się na nim za to inne słynne tematy francuskiego kompozytora – m.in. z takich filmów jak „Ostrożnie, pożądanie”, „Prorok”, „Coco Chanel”, „Drzewo życia”, „Dziewczyna z perłą”, „Jak zostać królem” czy  „Autor widmo”. Wszystkie zagrane przez Traffic Quintet, czyli zespół założony przez żonę Desplat - Dominique „Solrey” Lemonnier. Artystka powołała do życia tę formację głównie po to,  żeby prezentować nową formę wykonywania muzyki filmowej – nie same koncerty, raczej przedstawienia, w których aranżacjom filmowych przebojów towarzyszą wizualizacje. Nie zobaczymy ich wprawdzie na tym krążku, ale można odwiedzić stronę kwintetu. Traffic Quintet powstał  już 10 lat temu a najnowsze wydawnictwo ma być uczczeniem okrągłej rocznicy i podsumowaniem dotychczasowej działalności zespołu. Zespołu, w skład którego obok Solrey (skrzypce) wchodzą również : Constantin Bobesco (skrzypce), Estelle Villotte (altówka), Raphaël Perraud (wiolonczela) i Philippe Noharet (kontrabas).  W nagraniach udział wzięli także  Alain Planès (fortepian, czelesta) i sam Alexandre Desplat (flety, dzwonki, czelesta), który najwyraźniej nie ma nic przeciwko eksperymentom przeprowadzanym na jego kompozycjach przez równie utalentowaną małżonkę. Laureat Oscara (odebrał statuetkę w ubiegłym roku, za partyturę do filmu „Grand Budapest Hotel”) chyba się nawet nieźle przy tym projekcie bawił. Choć przyznam, że ja trochę się bałam efektów tej „domowej” współpracy. Nie, żebym wątpiła w umiejętności paryskiego kwintetu, bo to doświadczeni i wytrawni muzycy. Moje obawy były raczej związane z tym, że muzyka Desplat jest niezwykle mocno związana z obrazami, którym towarzyszy, dodaje im ulotności, subtelności, czyli wszystkiego tego, w czym Francuz jest mistrzem. Na albumie „Traffic Quintet plays Alexandre Desplat” oderwano zaś te kompozycje nie tylko od obrazów, ale też od ich filmowych rodowodów. Nadano im zupełnie nowy wymiar. Na szczęście kameralne wykonanie nie psuje wrażeń, do których kompozytor nas przyzwyczaił. Jest inne, brzmi bardziej tajemniczo, intrygująco. Domyślam się, że w domu państwa Desplat nie było po premierze tej płyty awantury przy kolacji, raczej wzajemne komplementowanie.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Traffic Quintet plays Alexandre Desplat
Mercury Classics

Ma w sobie ogień

Ma w sobie ogień

„Młoda gruzińska petarda” – tak nazwał ją jeden z brytyjskich dzienników. Khatia Buniatishvili słynie z niezwykle spektakularnych występów, z łatwością podbija publiczność, szczególnie jej męską część.

Zabójcze tempa, jakimi lubi się popisywać, budzą jednak kontrowersje.  Jej niedawny występ w Carnegie Hall, z nowojorską Orpheus Chamber Orchestra, okazał się wielkim sukcesem, ale nie obyło się bez słów krytyki, która dotyczyła właśnie przesadnie szybkiej gry. Balansowanie na granicy maestrii i efekciarstwa jest niebezpieczne a demonstrowanie technicznej biegłości nie zawsze służy kompozycji. Niektórych utworów po prostu nie wolno „zagonić”. Poza tym nie można zapominać o intencjach kompozytora. Treść dzieła nie powinna być podporządkowana wirtuozerii.

Na szczęście na najnowszym albumie pianistki nie znajdzie się przesady, słychać za to ogromne pokłady liryzmu, wrażliwości na barwę dźwięku. Owa barwa, w przypadku repertuaru, na jaki się tym razem zdecydowała, „Obrazków z wystawy” Modesta Musorgskiego, 3 fragmentów „Pietruszki” Igora Strawińskiego oraz „La Valse” Maurice’a Ravela, ma duże znaczenie. Imponująca paleta odcieni, wykorzystanych przez Gruzinkę, zmienia się jak w kalejdoskopie, nawiązując do tytułu albumu. Buniatishvili pięknie maluje dźwiękiem a jej osobowość doskonale współgra z niebywałą pomysłowością, jaką Musorgski wykazał się, tworząc swój słynny cykl miniatur. Cykl powszechnie funkcjonujący w orkiestracji Maurice’a Ravela, lecz pierwotnie przeznaczony na fortepian solo. Trudnym sprawdzianem dla artystki był zapewne wspomniany Ravel. Przelanie mistrzowskiej orkiestracji na język klawiatury, bez uszczerbku dla naszych wyobrażeń, musiało być karkołomne. Niezwykle dynamiczny „La Valse” zabrzmiał pod jej palcami wybornie. W tej kompozycji również pokazała, że fortepian wystarcza jej za całą orkiestrę. Szaleństwa agogiczne były zaś tym razem uzasadnione i zachwycały, podobnie jak jej interpretacja pełnych ekspresji i gwałtowności utworów Strawińskiego.

Mówiąca biegle pięcioma językami Khatia Buniatishvili przyzwyczajona jest do wielkich wyzwań. Na scenie zadebiutowała w wieku zaledwie 6 lat, jako solistka z orkiestrą. Zanim skończyła 10 lat, otrzymywała zaproszenia na koncerty m.in. z Niemiec, Francji, Włoch, Izraela, Stanów Zjednoczonych. Jej ulubioną pianistką jest Martha Argerich, co – biorąc pod uwagę temperament Buniatishvili – nie powinno nikogo dziwić.  Obdarzona niezwykłym talentem i wdziękiem Khatia nie próbuje jednak naśladować słynnej argentyńskiej pianistki. Ma w sobie podobny ogień, ale wyraźnie idzie swoją drogą. I bardzo dobrze.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Khatia Buniatishvili: Kaleidoscope
Sony Music

W każdym repertuarze

W każdym repertuarze

Wszyscy, którzy nie słyszeli gry Szymona Nehringa podczas Konkursu Chopinowskiego, powinni niezwłocznie zapoznać się z jego debiutanckim albumem. Tych, którzy śledzili jego występy, nie muszę przekonywać, oni tę płytę mają już zapewne na półce w pokoju. Ja mam.

Nagranie młodziutkiego pianisty z Krakowa postawiłam obok ostatniego krążka Grigorija Sokołowa. Nieprzypadkowo. Nehring przyznaje, że rosyjski pianista jest jego idolem. To chyba zresztą najlepszy wzór do naśladowania. I to nie tylko dlatego, że uznaje się go dziś za jednego z najwybitniejszych (o ile nie najwybitniejszego) żyjących pianistów. Umiejętność  totalnego skupienia na wykonywanej muzyce Sokołow opanował do perfekcji  a to na pewno pomaga w niezwykle poetyckich interpretacjach, z których słynie. Ten rodzaj koncentracji na grze da się również wyczuć u Szymona. Jako jedyny Polak dotarł do finałowej dziesiątki XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Miał szansę na więcej, ale i tak jego udział w tym wydarzeniu - wciąż najbardziej prestiżowym wśród pianistów –można uznać za sukces. Tym bardziej, że Nehring został zdobywcą Nagrody Publiczności, wielce pożądanego przez artystów wyróżnienia.  
Niedawno miałam przyjemność posłuchać go na żywo w innym niż chopinowski repertuarze, w II Koncercie fortepianowym c-moll op. 18 Siergieja Rachmaninowa i to jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że oto mam przed sobą pianistę, mimo młodego wieku, bardzo dojrzałego. Rachmaninow zabrzmiał pod jego palcami wspaniale, z rozmachem, wręcz filmowo, bo takie też wrażenie wywołują melodie tej kompozycji. Kompozycji, która mogłaby posłużyć za ścieżkę dźwiękową do hollywoodzkiej produkcji. Na swojej pierwszej płycie, nagranej w Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach, Szymon Nehring pokazuje się natomiast  zarówno jako sprawdzony interpretator  Chopina (świetne wykonanie cyklu etiud op. 25 i Fantazji f-moll op. 49), ale też doskonale odnajduje się we współczesnych preludiach Pawła Mykietyna oraz zachwyca wirtuozowskim cyklem wariacji b-moll Karola Szymanowskiego.  U tego ostatniego ciekawie maluje dźwiękiem, każdą kolejną wariacją wciąga w muzyczną opowieść, która trzyma w napięciu do samego końca, do dwunastej wariacji, zagranej naprawdę z ogniem, zgodnie ze wskazaniem. Wracając zaś do 12 etiud, którymi artysta postanowił rozpocząć album wydany w barwach DUX, podkreślić należy, że ich interpretacja eksponuje fantastyczną technikę Nehringa, ale też urzeka muzykalnością wykonawcy. Co w przypadku Chopinowskich etiud, w których technika jest tylko środkiem, nie celem, ma duże znaczenie.  

Z niecierpliwością czekam na kolejne nagrania  Szymona Nehringa,  bo to w tej chwili bez wątpienia jeden z najbardziej obiecujących młodych polskich pianistów. Wierzę, że z powodzeniem zaprezentuje się w każdym repertuarze.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

SZYMON NEHRING: CHOPIN, SZYMANOWSKI, MYKIETYN
DUX

Podziw i zakłopotanie

Podziw i zakłopotanie

„Perfekcyjna”, to określenie pojawiało się najczęściej i też najlepiej opisuje grę tegorocznego zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego. Nieskazitelnością wykonań Seong-Jin Cho zachwycił jurorów, krytyków i publiczność.

Wszyscy byli pod ogromnym wrażeniem jego bezbłędnych interpretacji utworów patrona konkursu. Dlatego werdykt jury został tym razem odebrany przez większość, jako wyjątkowo trafny i niewzbudzający emocji (czyt. kontrowersji) podobnych do tych z  2010 roku, kiedy to triumfowała Rosjanka Julianna Awdiejewa.  21-letni Koreańczyk (po raz pierwszy w historii Konkursu wygrał przedstawiciel tego kraju) był faworytem do nagrody – również moim - właściwie od początku konkursowych zmagań. Z tą tylko różnicą, że na tym najwyższym podium miałam nadzieję zobaczyć Kate Liu, której gra była zjawiskowa i natchniona. To artystka obdarzona niezwykłą wrażliwością. Zresztą, jak się potem okazało, (w ujawnionej przez Narodowy Instytut Fryderyka Chopina punktacji jury) to właśnie Liu otrzymała więcej 10 oznaczających najwyższą ocenę, niż zwycięzca Konkursu, co jednak nie miało wpływu na ostateczne wyniki. Amerykanka w finale nie zagrała idealnie, popełniła błędy techniczne i być może to przesunęło ją na trzecie miejsce. Natomiast Seong-Jin Cho przypieczętował swoją nieomylność. Jego wykonanie Koncertu e-moll było tak perfekcyjne właśnie , że można by je wykorzystać  na płytę live i to bez jakichkolwiek montaży. Być może tak też się stanie, ale na razie cieszmy się jego solowym albumem, na którym znalazły się wybrane utwory, zaprezentowane przez pianistę podczas trzech etapów Konkursu: Preludia op. 28, Nokturn c-moll op.48, Sonata fortepianowa nr 2 b-moll op.35 oraz Polonez As-dur op.53. Wydanie debiutanckiego albumu Seong-Jin Cho jest – jak zapowiedziano - początkiem długoterminowej współpracy Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina i Deutsche Grammophon.

Seong-Jin Cho przyjeżdżając do Warszawy miał już w swoim dorobku - mimo młodego wieku - zwycięstwo w Międzynarodowym Konkursie Chopinowskim w Moskwie w 2008 rok oraz w konkursie pianistycznym w Hamamatsu, w Japonii w roku 2009. Koncertował z niejedną słynną orkiestrą, współpracował z wybitnymi dyrygentami, co też zapewne miało wpływ na to, jak świetnie odnalazł się w formie koncertu z orkiestrą. Nie ma wątpliwości, że ten pianista gra wyśmienicie, w jego interpretacjach wszystko jest dokładnie na swoim miejscu, nie można im przy tym odmówić  szlachetności. Ta jego doskonałość budzi podziw, ale też …zakłopotanie – przynajmniej moje – bo przecież pomyłki czy opuszczanie dźwięków zdarzały się nawet największym.  Artur Rubinstein by nie zaprzeczył.  Można by się zastanawiać, co jest ważniejsze: dążenie do doskonałości wykonawczej czy magia, która towarzyszy tylko nielicznym interpretacjom. Inna sprawa, że konkursy rządzą się swoimi prawami.   

Zatem, jeśli ktoś uważa się za melomana, ale z jakichś powodów nie śledził Konkursu Chopinowskiego ( np. dokładnie na czas jego trwania został porwany przez kosmitów…, bo to mogłoby go jeszcze usprawiedliwić), to dzięki temu albumowi ma szansę się zrehabilitować i w pewnym stopniu nadrobić zaległości.  Przede wszystkim jednak może zapoznać się perfekcyjnymi wykonaniami zwycięzcy XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Seong-Jin Cho: Winner Of The 17th Fryderyk Chopin Piano Competition
Deutsche Grammophon

Muzyka bez krawata

Muzyka bez krawata

Bach, Vivaldi …w klubie? Czemu nie! Każdy sposób zainteresowania młodych ludzi dziełami wielkich kompozytorów jest dobry. Z takiego właśnie założenia wyszła wytwórnia Deutsche Grammophon, organizując cykl „klasyka wchodzi do klubu”.

Jednym z wydarzeń tego projektu był występ słynnej skrzypaczki, która wykonała bardzo różnorodny program, obejmujący trzy wieki muzyki klasycznej. Jeśli dodam, że wspomniany klub znajduje się w Berlinie a ową artystkę niektórzy zmotoryzowani melomani porównują do …BMW - wspaniała linia, zalotne spojrzenie, mistrzowska precyzja, niezawodność. Kiedy trzeba zawrotna szybkość, kiedy indziej komfortowe largo. Pełny temperamentu charakter, a przy tym olbrzymie doświadczenie, bo – choć trudno w to uwierzyć - jej kariera trwa już prawie …40 lat. To chyba jasne będzie, że chodzi o Anne-Sophie Mutter.  Niemiecka skrzypaczka od trzynastego roku życia wciąż w świetnej formie, właściwie nie ma gorszych okresów w jej karierze. Ten występ to pierwsze w historii nagrania na żywo z Yellow Lounge. To także zapewne nowe doświadczenie dla samej Mutter, która pokazała, że potrafi rzucić na kolana nie tylko widownię największych sal koncertowych, ale również nieźle rozkręcić klubową publiczność, na dodatek grając klasykę!  Prócz Bacha i Vivaldiego na płycie znalazły się też utwory m.in.  Brahmsa, Czajkowskiego, Debussy’ego, Gershwina, Coplanda,  czy giganta muzyki filmowej - Johna Williamsa. Z kompozytorskiej skarbnicy tego ostatniego Mutter wybrała temat z „Listy Schindlera”, co jest niemałym wyzwaniem, bo skrzypcowe solo Itzhaka Perlmana z oryginalnej ścieżki dźwiękowej filmu weszło już do kanonu niepowtarzalnych wykonań.  Niemka zagrała jednak tę przepiękną melodię w sposób bardzo intymny, przy skromnym akompaniamencie Lamberta Orkisa na fortepianie. A cisza, która panuje w tle nagrania, z wypełnionej przecież po brzegi klubowej przestrzeni, w przeciwieństwie do niesłychanie żywiołowych reakcji młodej publiczności przy innych utworach, daje do myślenia. I tym właśnie, chwytającym za serce, wymownym akcentem zamknęła cały album – niejako w kontrze do „Lata” z „Czterech pór roku” Vivaldiego, którymi rozpoczęła muzyczną wędrówkę przez wieki w towarzystwie bywalców Neue Heimat, którzy nie mieli może podczas tego koncertu krawatów, ale dobrze wiedzieli, jak właściwie reagować na muzykę.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Anne-Sophie Mutter - „The Club Ablum: Live from the Yellow Lounge”  
Deutsche Grammophon

Austriak w Warszawie

Austriak w Warszawie

Nie ma chyba lepszej promocji miasta niż ta, którą zapewnia zakochany w nim artysta o międzynarodowej sławie. Tak było kiedyś z Nigelem Kennedym i jego słabością do Krakowa. Teraz inny wybitny muzyk ogłosił, że Warszawa głęboko zakorzeniła się w jego sercu, „zarówno prywatnie, jak i pod względem muzycznego rozwoju”.

Ingolf Wunder, bo to on śle w świat dobre słowa o naszej stolicy, dodał do tego jeszcze utwory dwóch bliskich mu kompozytorów. Tak powstała płyta „Chopin & Liszt In Warsaw”, na której, jak tłumaczy austriacki pianista, łączą się ze sobą trzy istotne punkty jego życia. „Chopin, którego kompozycje stanowią centralną część tego albumu, skomponował Koncert f-moll w Warszawie. Tu też napisał Poloneza op. 22. Allegro, nigdy nieukończonego trzeciego koncertu fortepianowego, miało być ponoć utworem, którym kompozytor chciał przywitać swoje miasto po powrocie do wyzwolonej ojczyzny. I w końcu Hexaméron – utwór, który nie dość, że zawiera wariację napisaną przez Chopina, to też został wykonany przez Liszta podczas jego warszawskiego debiutu. Te wszystkie wzajemne zależności sprawiły, że atmosfera nagrania w Filharmonii Narodowej miała dla mnie w sobie coś magicznego” – mówi Wunder. „Magiczne”, to również dobre określenie dla brzmienia całego materiału, który znalazł się na tym krążku. To zresztą dosyć wymowne, że album, którym Austriak nawiązuje do Warszawy i kolejny raz interpretuje Chopina, choć tym razem jeszcze bardziej wnikliwie, ukazał się na rynku fonograficznym na miesiąc przed XVII Konkursem Chopinowskim. Tym samym, którego poprzednia edycja przysporzyła młodemu pianiście z Klagenfurtu tak wielu nerwów. Dla niewtajemniczonych: artysta grał podczas całego Konkursu na najwyższym poziomie, od pierwszego etapu aż do finału. Dla wielu krytyków (a przede wszystkim według publiczności) to właśnie on był pewniakiem do nagrody głównej. Po finale mówiło się nawet, że chłopak zagrał koncert życia. Konkursy są jednak nieprzewidywalne. Wunder w ostatnim starciu spadł na drugie miejsce, które w dodatku podzielił z innym pianistą. Jego fani odebrali to, jako ogromną porażkę, zapominając, że jeszcze pięć lat wcześniej oklaskiwany na stojąco w ogóle nie został dopuszczony do finałowego etapu przesłuchań. Czas pokazał, że konkursy, to …tylko konkursy. Sztuką jest natomiast umiejętne pokierowanie swoją muzyczną karierą. Bardzo ważne są właściwe wybory, również te fonograficzne. Wunder intensywnie koncertuje, ale też nagrywa. Doskonale wykorzystuje fakt, że to właśnie z nim wytwórnia Deutsche Grammophon, która od lat nawiązuje współpracę z laureatami Konkursu Chopinowskiego, podpisała kontrakt, o którym marzą wszyscy pianiści.  A owoce tej lukratywnej umowy, album „Chopin Recital”, „300” a teraz „Chopin & Liszt In Warsaw” pokazują, jak wybitnym i ciekawym jest muzykiem. Szczególnie ten ostatni projekt jest dowodem na wielką dojrzałość Wundera, który wszystkie swoje dotychczasowe doświadczenia zawarł w niezwykle osobistych interpretacjach. Interpretacjach, które dobitnie pokazują, jak długą i ważną drogę przebył od momentu, kiedy polska publiczność mogła go usłyszeć po raz pierwszy. Nie jest już tylko wirtuozem zachwycającym perlistym dźwiękiem i temperamentem przywodzącym na myśl jego wielkiego rodaka - Wolfganga (choć właśnie to podobieństwo do Mozarta zjednało mu przychylność niejednego melomana), w jego grze słychać teraz coś więcej. Słychać jego samego – Ingolfa. I właśnie to jest w tym wszystkim najprzyjemniejsze.    

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic   

„Chopin & Liszt In Warsaw”
Ingolf Wunder
Warsaw Philharmonic Orchestra
Jacek Kaspszyk
Deutsche Grammophon

Julia się nie boi

Julia się nie boi

Ta dziewczyna ma wszystko co potrzebne, by rozkochać w sobie publiczność. Jest młoda, piękna i cudownie gra na fortepianie. Do niedawna do tego wymarzonego zestawienia brakowało tylko albumu, dzięki któremu jej talent trafiłby do szerszego grona odbiorców.

Z pomocą przybył Totalizator Sportowy i Wydawnictwo DUX. Dzięki nim na rynku fonograficznym ukazał się album Julii Kociuban, niezwykle wrażliwej pianistki, której gra zachwyca od pierwszych dźwięków. Mnie zapadła w pamięć podczas jednego z koncertów w ramach Festiwalu „Wawel o zmierzchu”. Zresztą Julia pochodzi właśnie z Krakowa, z rodziny o muzycznych tradycjach. Ukończyła Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie a obecnie studiuje w Salzburgu w klasie wspaniałego pianisty i pedagoga prof. Pavla Gililova. Koncertuje jako solistka oraz kameralistka. Posiada imponujący dorobek artystyczny i szeroki repertuar – od Bacha po Poulenca. Na swoją debiutancką płytę wybrała Schumanna, Chopina i Bacewicz. Nie muszę chyba dodawać, że to nie jest lekki i łatwy program, ale Kociuban odnalazła się w każdej z kompozycji. Pewną ręką, a przy tym  bardzo intuicyjnie potraktowała genialny utwór Roberta Schumanna. Cykl fortepianowy Kreisleriana op.16, zadedykowany Chopinowi, choć powstał w błyskawicznym tempie (kompozytor skreślił go w ciągu zaledwie 4 dni), uznawany jest za szczytowe osiągnięcie artysty na gruncie muzyki fortepianowej.  Te osiem romantycznych, miotanych skrajnymi emocjami fantazji można pokazać we właściwy sposób jedynie, gdy się zrozumie pełną sprzeczności naturę Schumanna, cudownego szaleńca (niestety rzeczywistość pokazała, że prawdziwego szaleńca…). Julii się to udało. Nie popełniła błędu wielu młodych pianistów, którzy biorąc na warsztat dzieła niemieckiego kompozytora, starają się jego muzykę na siłę określić,  pozbawiając ją tajemniczości.  Pianistka świetnie poradziła sobie również z drugą pozycją na krążku, którą jest słynne Andante spianato i Wielki Polonez Es-dur op.22 Fryderyka Chopina. Pięknie „wyśpiewane”, spokojne, nokturnowe Andante i pełny blasku Polonez w wykonaniu Kociuban zaspokoi nawet najbardziej surowego strażnika naszej narodowej świętości . Dla słuchaczy najbardziej wymagająca będzie zapewne ostatnia kompozycja albumu. Wbrew pozorom nie dlatego, jakoby II Sonata fortepianowa Grażyny Bacewicz była nieprzystępna, raczej z powodu wciąż małej znajomości twórczości tej znamienitej polskiej kompozytorki, skrzypaczki, ale też pianistki. Porównywana do ostatnich sonat Prokofiewa, naszpikowana dramaturgią, choć równocześnie bardzo „uporządkowana” kompozycja Bacewicz to prawdziwe pole do popisu dla ambitnego wykonawcy.      Myślę, że wybór utworów, na jaki Kociuban zdecydowała się na swojej pierwszej płycie też wiele o niej mówi. Pokazuje, że jest artystką, która nie boi się wyzwań. A swoje decyzje potrafi argumentować wyśmienitą grą. Wirtuozeria przeplata się pod jej palcami z wielką delikatnością. Jej interpretacje nie są przypadkowe.  Doskonałe umiejętności techniczne wykorzystuje jedynie jako środek do celu. Misternie i mądrze buduje charakter wykonywanej kompozycji. Przy tym wewnętrzna dojrzałość jej interpretacji okraszona jest młodzieńczym wdziękiem. Julia Kociuban to pianistka obdarzona nietuzinkową osobowością. Trzymam kciuki za kolejne nagrania, bo jestem pewna, że to początek długiej fonograficznej przygody i wielu sukcesów.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Julia Kociuban: Schumann/Chopin/Bacewicz
DUX

Ostatnia partytura

Ostatnia partytura

„Pas de Deux” - koncert na skrzypce, wiolonczelę i orkiestrę, napisany z myślą o duecie Mari i Hakona Samuelsenów, to właśnie tym dziełem, po 30 latach komponowania dla wielkiego ekranu, miał powrócić na sale koncertowe.

Kiedy niedawno pierwszy raz usłyszałam nowy utwór Jamesa Hornera, obiecałam sobie, że od teraz będę skrupulatnie śledzić  także pozafilmowe poczynania słynnego hollywoodzkiego kompozytora. Kto mógł przypuszczać, że nie będzie już następnej partytury…  

22 czerwca twórca muzyki do takich obrazów jak „Titanic”, „Braveheart” czy „Avatar”, jeden z najbardziej wziętych autorów soundtracków, zdobywca Oscara zginął w wypadku samolotu. To ogromna strata w filmowo-muzycznym świecie. Magię opowiadania muzyką w filmie opanował bowiem jak mało kto. Jego ścieżki nie tylko idealnie sprawdzają się w połączeniu z obrazem, ale też świetnie radzą sobie jako samodzielne nagrania. Zostawił po sobie niesłychanie bogatą muzyczną spuściznę. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak często oglądając któryś ze znanych filmów, wzruszamy się przy dźwiękach autorstwa Jamesa Hornera.    

Został kompozytorem dzięki… Beethovenowi. W jednym ze swoich ostatnich wywiadów, jakiego udzielił RMF Classic zaledwie miesiąc przed tragiczną śmiercią, wspominał moment, kiedy usłyszał drugą część VII Symfonii Ludwiga van Beethovena. Wtedy postanowił, że nie chce już grać muzyki innych, tylko chce ją sam komponować. Klasyczne wykształcenie Hornera, jego dojrzałość  w połączeniu z wyjątkową umiejętnością malowania dźwiękiem filmowych scen, to wszystko razem dało niepowtarzalny efekt w postaci koncertu napisanego dla norweskiego rodzeństwa. Wydany w czerwcu ostatni album artysty, z tym właśnie między innymi dziełem, nabiera teraz zupełnie innego wymiaru. Tytuł kompozycji nie jest przypadkowy. Pas de Deux to w balecie klasycznym taniec wykonywany przez pierwszego solistę i pierwszą solistkę,  duet, który ma pokazać ich kunszt taneczny. Kompozytor kunsztownie zaprezentował nie tylko wybitne umiejętności wykonawcze młodych artystów, ale też przypomniał, za co najbardziej kochamy jego melodie. Sprawił, że skrzypce i wiolonczela „zatańczyły” z wielkim wdziękiem, i zrobił to w bardzo „filmowy” sposób. Podobnie jak w przypadku muzyki pisanej z myślą o kinie, również w tym koncercie postawił na lirykę, tak charakterystyczną dla jego filmowych dokonań. Solistom towarzyszyła Królewska Orkiestra Filharmonii z Liverpoolu pod batutą Vasilya Petrenki.

Ponieważ „Pas de Deux” nie jest długą kompozycją, album dopełniony został trzema utworami współczesnej klasyki: „Fratres” Arvo Pärta, „Violoncelles, vibrez!” Giovanniego Sollimy (z wiolonczelistką Alisą Weilerstein) oraz „Divenire” Ludovico Einaudiego.

Horner mówił, że najważniejsze jest dla niego „by usłyszeć i zapamiętać na zawsze”. Myślę, że w przypadku jego partytur, również tej ostatniej, nikt nie będzie miał z tym problemu.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic


Horner: Pas De Deux - Samuelsen Mari & Hakon
Mercury Classics

Wokalne 2 w 1

Wokalne 2 w 1

W muzyce nie brakuje niezwykłych zjawisk. Kontralt jest niewątpliwie jednym z nich. Nikt nie ma chyba wątpliwości, że ów głos, którego specyfika pozwala, by w jednym przedstawieniu móc zagrać zarówno rolę Julii, jak i Romea (!), nie jest czymś powszechnie spotykanym.

3,5-oktawowy instrument, który może wyśpiewać i karkołomną koloraturę sopranową i niskie, ciepłe tony, brzmiące prawie, jak męski głos. A jeśli jeszcze dysponuje nim artystka, uważana za najbardziej autentyczny kontralt generacji, o której krytycy rozpisują się od lat, twierdząc, że jej głos jest jednym z cudów świata, to mamy wokalną pełnię szczęścia.

„Śpiewam tak samo, bez względu na to, czy to jest Nowy Targ, czy Nowy Jork! Tyle samo mnie to kosztuje, tyle samo z siebie daję, tak samo intensywnie przygotowuję się do występu...” - te słowa wypowiedziała kiedyś na antenie RMF Classic Ewa Podleś.  Podkreślała też wtedy,  że jest ukształtowana „wyłącznie w Polsce, wyłącznie przez jednego pedagoga – Alinę Bolechowską, wyłącznie w Akademii Muzycznej w Warszawie”. Jednak oddanych fanów ma na całym świecie.  Amerykański hodowca kwiatów nazwał jej imieniem i nazwiskiem nową odmianę irysa. Natomiast świetna biografia Podleś wyszła spod  pióra francuskiej autorki Brigitte Cormier.

Na najsłynniejszych scenach operowych świata Ewa Podleś kreuje przede wszystkim postaci herosów, generałów, wojowników, czyli po prostu zbroje i wcale nie brakuje jej kobiecych sukni z falbanami, przyzwyczaiła się już. W końcu występuje od… trzeciego roku życia. Dzięki wydawnictwu DUX śpiewaczka znów ma okazję zachwycić swoimi wybitnymi interpretacjami. Jej najnowszy album to nagranie live zrealizowane w trakcie koncertu z cyklu „Gwiazdy Światowych Scen Operowych” w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, 6 czerwca 2014 roku.
W programie zarejestrowanego wówczas wieczoru znalazły się między innymi: rewelacyjnie zaśpiewana aria Azuceny z opery „Trubadur” Verdiego, przejmująca aria z kantaty „Aleksander Newski” Prokofiewa, czy Toast Orsiniego z opery „Lukrecja Borgia” Donizettiego.

Ten album, to taki swoisty hołd złożony kontraltowi, głosowi zupełnie wyjątkowemu, na który przyszła moda i wiele śpiewaczek określa siebie jako kontralty – jak pisze w książeczce dołączonej do tego albumu sama Ewa Podleś – choć de facto nimi nie są.

Ci, którzy nie słyszeli jeszcze brzmienia tego głosu, mają dzięki wspomnianej płycie okazję poznać go w najlepszym z możliwych wykonaniu. Ci zaś, którym pojęcie kontraltu nie jest obce, a postać Ewy Podleś doskonale znana, będą mogli przypomnieć sobie jej wspaniałe muzyczne wcielenia.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic


World Opera Stars: Ewa Podleś live with Poznań Philharmonic Orchestra
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Poznańskiej - conductor Łukasz Borowicz, Ewa Podleś – contralto
DUX







Interpretacyjne przyzwyczajenia

Interpretacyjne przyzwyczajenia

Zdarza się, że uwielbienie dla jakiegoś wykonania przysłania nam pole widzenia na inne, może nie do końca odpowiadające naszym gustom, ale wartościowe i godne polecenia. Nie próbujemy wtedy szukać zalet nowej interpretacji, tylko uparcie porównujemy do tej wyidealizowanej, która z latami nabiera w naszym przekonaniu statusu świętości.

Przyznaję, że sama ulegam takim interpretacyjnym przyzwyczajeniom, ale staram się z tym walczyć, albo przynajmniej nie ograniczać się do jednego wzoru. Symfonii Beethovena na przykład najbardziej lubię słuchać w dwóch wykonaniach: jedno - to legendarne już nagranie Filharmoników Berlińskich pod Herbertem von Karajanem z 1985, drugie, trochę późniejsze – Orchestre Révolutionnaire et Romantique pod Johnem Eliotem Gardinerem na instrumentach z epoki. I choć te dwie interpretacje dzieli prawie wszystko – u Krajana zegarmistrzowska wręcz precyzja, u Gardinera zaskakujące tempa i dynamika – to słucham ich od lat na zmianę, nie forując żadnego. Ostatnio wpadł mi w ręce album „Beethoven: The Poetry of Freedom”, na którym Kent Nagano poprowadził Orchestre symphonique de Montréal w dwóch (to niestety nie jest tym razem komplet) symfoniach: II D-dur op. 36 i IV B-dur op. 60. Słuchając, nie mogłam się nadziwić, jak przejrzysta jest ta interpretacja, pozbawiona szaleństw i udziwnień. Wspaniały dyrygent kolejny raz pokazał, że nie zamierza się z nikim ścigać, ani szokować, że liczy się dla niego przede wszystkim piękno muzyki i dzielenie się nim z innymi. Nie jest tajemnicą, że Nagano walczy z utrwalonym przekonaniem, że muzyka klasyczna jest tylko dla wybranych. Rzeczywiście, gdybym miała teraz wskazać komuś, kto dopiero zaczyna swą przygodę z klasyką, któreś z wykonań tych symfonii, to poleciłabym właśnie to wspomniane, z dosyć neutralnym brzmieniem „Montrealczyków”. Dlaczego? Bo byłoby chyba najprostsze w odbiorze. Tym bardziej, że zarówno II jak i IV Symfonia nawiązują jeszcze do tradycji Haydna, więc „grzeczne” wykonanie na początek edukacji muzycznej wydaje się być wskazane. Potem można oczywiście zaszaleć z Gardinerem oraz sięgnąć po ideał stworzony przez Karajana. I samemu zadecydować, która interpretacja jest nam najbliższa. A może będzie to jeszcze inne wykonanie?...

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Beethoven: The Poetry of Freedom
Symphonies Nos. 2 & 4
Orchestre symphonique de Montréal
Kent Nagano

Wyśpiewane w rytmie walca

Wyśpiewane w rytmie walca

Ta płyta idealnie wpisuje się w czas, kiedy na parkietach królują wiedeńskie walce. Wypełnia ją muzyka całego klanu Straussów, choć prym wiedzie oczywiście Johann Strauss-syn, o którym Wagner mawiał, że to „najbardziej muzykalny umysł Europy”. Najwybitniejszy z muzycznej rodziny usunął w cień słynnego ojca, uszlachetnił i na salony wprowadził ówczesną muzykę rozrywkową. A wszystko za panowania Franciszka Józefa I, najdłużej panującego nowożytnego władcy, co lubił wypolerowane buty i gotowaną wołowinę-słynny tafelspitz, nie przepadał zaś za nowinkami technicznymi, telefonu użył kilka razy, dwa razy skorzystał ponoć z wiedeńskiego metra…

Najnowszy album Dziewczęcego Chóru Katedralnego „Puellae Orantes” - „Szlakiem Straussa”, to owoc współpracy chóru z Orkiestrą Solistów Wiedeńskich. Ich wspólne występy przyjmowane były przez publiczność niezwykle entuzjastycznie i stąd kontynuacja w postaci tego wyjątkowego krążka. Cieszę się, że udało się wydać tę płytę, bo to kolejne wartościowe nagranie tarnowskiego zespołu, któremu kibicuję od dawna. „Puellae Orantes” nie przez pomyłkę stał się najbardziej utytułowanym chórem młodzieżowym w Polsce. Jego założycielem i dyrygentem jest ksiądz Władysław Pachota  a za kształcenie wokalne odpowiada wspaniała kobieta – sopranistka Aleksandra Topor.  

Nagranie zrealizowano we wrześniu w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Wszystkie zarejestrowane na płycie utwory zostały wcześniej opracowane przez Łukasza Farcinkiewicza wokalno-instrumentalnie, co przy pierwszym przesłuchaniu może być pewnym zaskoczeniem,  bo jesteśmy przyzwyczajeni do instrumentalnego brzemienia straussowskich hitów, ale szybko okazuje się, że wzbogacone wokalną oprawą nabierają tylko dodatkowego blasku. Tym bardziej, że dziewczyny śpiewają naprawdę fantastycznie, są świetnie przygotowane, co jest ogromną zasługą pani Aleksandry. Farcinkiewicz jest też autorem muzycznej niespodzianki, która znalazła się na tym albumie – zamówiony u niego walc „warszawsko-wiedeński” do popularnego tekstu Stefana Witwickiego nawiązuje wyraźnie do tradycji straussowskiej, ale jednocześnie eksponuje z wdziękiem polskie motywy. Zespołami dyrygują: Wolfgang Sobotka, Wicegubernator Dolnej Austrii, będący jednocześnie uznanym dyrygentem oraz Piotr Gładki, kierownik artystyczny Orkiestry Solistów Wiedeńskich.

Rok 2015 jest rokiem jubileuszowym – trzydziestolecia działalności chóru. Zatem Wszystkiego Dobrego i dalszych, śpiewających sukcesów!

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

„Szlakiem Straussa” - „Puellae Orantes” & Wiener Solisten

Gra nawet ciszą

Gra nawet ciszą

Gladiator muzyki filmowej, który zawsze podkreśla, że nagrody go nie obchodzą, nawet Oscary.

Złośliwi dodają, że ławo mu tak mówić, kiedy na półce ma nie tylko tę najbardziej upragnioną w branży statuetkę, ale też kilka innych. Ja jednak wierzę Hansowi Zimmerowi, gdy zapewnia, że najważniejsze jest dla niego uznanie słuchaczy, którzy doceniają rolę skomponowanych przez niego partytur. Trudno sobie dziś wyobrazić słynne filmy na przykład Ridleya Scotta czy Christophera Nolana bez muzycznej oprawy niemieckiego kompozytora. Reżyserzy również zdają sobie z tego sprawę i dlatego chętnie współpracują z nim przy kolejnych produkcjach. Najnowsze dzieło duetu Nolan/Zimmer wyraźnie podzieliło krytyków. Nie ustają dyskusje na temat zarówno obrazu jak i muzyki do „Interstellar”. Nie do końca rozumiem zarzuty jakoby twórca kompozycji do „Incepcji” tym razem nie stanął na wysokości zadania. Wręcz przeciwnie, zaliczam tę ścieżkę, (obok muzyki Alexandre'a Desplat do „Grand Budapest Hotel”), do najbardziej udanych w minionym roku. Nawet jeśli Amerykańska Akademia Filmowa będzie innego zdania. To prawda, że najnowsza muzyka, która wyszła spod ręki Zimmera jest inna, ale odbieram to jako atut nie wadę. Dużo w niej przestrzeni, oddechu. Tematy oparte na ascetycznych dźwiękach fortepianu a zaraz potem boskie organy, które przypominają, jak maleńką cząstką kosmosu jesteśmy.  Dawno nie czułam się podczas seansu tak „przesiąknięta” muzyką, muzyką wszechświata! Niektóre brzmienia zostały ze mną na długo po wyjściu z kina. Po wysłuchaniu ich na płycie, bez imponujących filmowych kadrów, upewniłam się, że wciąż robią na mnie ogromne wrażenie. A najbardziej podoba mi się to, że Zimmer nie upycha w tej partyturze nic na siłę, nie przetwarza tematów za wszelką cenę. Tam gdzie trzeba gra nawet ciszą i subtelnymi brzmieniami. Ale na takie rozwiązania mogą sobie pozwolić tylko najlepsi, którzy nie muszą już niczego udowadniać.

Obowiązkowa pozycja dla fanów Hansa Zimmera i tych, którzy chcą jeszcze raz poczuć niepowtarzalną atmosferę filmu „Interstellar”.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic   

Hans Zimmer: Interstellar (Original Motion Picture Soundtrack) WaterTower Music 

Ulotność motyla

Ulotność motyla

Urodził się z niepokojąco odkształconym czołem, ale mimo obaw rodziców nie stwierdzono u niego wodogłowia. Jego głowa była raczej pełna pomysłów, które już niedługo zrewolucjonizować miały świat muzyki.

 Claude Debussy. Mówiono o nim, że prędzej zgodziłby się produkować fałszywe pieniądze, niż skomponować trzy takty bez głębokiego przekonania o swej racji.  Jego zdeterminowanie w znalezieniu nowego języka muzycznego nie od razu spotkało się jednak z pełnym zrozumieniem. „Jeśli to jest muzyka, to nigdy nie rozumiałem, co to jest muzyka…” – miał powiedzieć Fauré po wysłuchaniu opery „Peleas i Melizanda”.

Twórca „Światła księżyca” jest jednym z moich ulubionych kompozytorów, pewnie dlatego, że jego utwory na fortepian solo, choć to często małe, kameralne formy, odznaczają się  niepowtarzalnym pięknem. Kryją w sobie też magiczną moc, wyrażoną czasami w pianissimo. Zresztą delikatność i ulotność jego muzyki nieraz przywodziła mi na myśl motyla. Coś w tym jest, bo jako dziecko Debussy uwielbiał ponoć motyle, które suszył i rozwieszał w pudełeczkach na ścianach swojego pokoju… Nie tylko ja mam słabość do francuskiego kompozytora, prekursora impresjonizmu w muzyce. Jego utwory włączają do swojego repertuaru artyści, którzy nie boją się niekonwencjonalnych rozwiązań, szczególnie tych harmonicznych i potrafią sobie poradzić z onieśmielającym bogactwem kolorystycznym. I za takiego pianistę uważam Piotra Machnika, który już wcześniejszymi nagraniami udowodnił, jak ciekawym i poszukującym  jest muzykiem. Do tej pory pamiętam jego wyśmienite wykonanie Sonaty Prokofiewa na poprzedniej płycie. A Debussy pod jego palcami na tej najnowszej zupełnie mnie urzekł. Machnik nie tylko dysponuje nienagannym warsztatem, należy również do tych pianistów, którzy mają wyczucie w doborze repertuaru. Świetnie panuje nad całością, a to bardzo ważna umiejętność. Z jednej strony uwodzi pięknym, szlachetnym dźwiękiem i operuje naprawdę imponującą skalą emocji,  z drugiej zaś ani na chwilę nie traci kontroli nad przebiegiem kompozycji, cyklu. Jest typem pianisty, który podąża w swoich interpretacjach za intuicją, nie kopiuje utartych schematów, ale też nie stara się szokować. Jego gra - naturalna i szczera - sprawia, że chcemy do niej wracać. Podobno Debussy przekonywał swoich kolegów po fachu, że muzyka nie musi skłaniać odbiorcy do myślenia, wystarczy, że skłoni go do słuchania. Mam nadzieję, że album Piotra Machnika przyczyni się jednak do jednego jak i drugiego.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic


Piotr Machnik - DEBUSSY
DUX

Głos od Boga

Głos od Boga

Niedawno miałam przyjemność być na koncercie artysty, którego dokonania znałam do tej pory jedynie z nagrań i oczywiście z telewizji, bo jest to postać doskonale rozpoznawalna (nie tylko przez melomanów) na całym świecie, głównie dzięki mediom.

Andrea Bocelli pojawił się na jednym z krakowskich stadionów a jego występ reklamowany był słowami Celine Dion, która miała ponoć powiedzieć, że gdyby Bóg śpiewał, brzmiałby właśnie jak włoski śpiewak. Śpiewak, który od początku swojej kariery budzi skrajne emocje: publiczność go uwielbia (o czym przekonałam się na własne oczy w Krakowie), krytyka odmawia mu miana „poważnego” wykonawcy operowego. Koleżanki i koledzy po fachu wytykają mu, że jego sława zbudowana jest  na romansowaniu z muzyką rozrywkową i sugerują, jakoby bez tego nie miał szans na sukces, który osiągnął. Najbardziej zawistni próbują uzależniać karierę wokalisty od jego niepełnosprawności. Co ciekawe najwięcej mają do powiedzenia na ten temat ci, którzy sami nie dysponują wybitnymi głosami, albo tacy, którym flirt z lżejszą muzą zupełnie nie wyszedł. Na rynku fonograficznym pojawił się właśnie najnowszy album Bocellego, który jest jakby przedłużeniem tamtego występu w Krakowie, a w szczególności jego pierwszej, klasycznej części. „Opera - The Ultimate Collection” to najpopularniejsze arie tenorowe ze słynnych oper takich jak „Cyganeria”, „Tosca”, „Traviata”, „Madama Butterfly” czy „Romeo i Julia”. Obok nich znalazło się także najnowsze nagranie Nessun Dorma z opery „Turandot” Pucciniego, będącej popisową arią Bocellego (ostatni, bodajże piąty bis podczas wspomnianego koncertu, zaśpiewany przepięknie, bez widocznego zmęczenia, jakby koncert dopiero się rozpoczynał!).  Andrea Bocelli podkreśla, że repertuar nowego krążka, to bardzo osobista podróż przez świat muzyki operowej a jego głównym celem jest przyciągnięcie ludzi do opery, zainteresowanie ich całością danego dzieła, zachęcenie słuchaczy do dalszych odkryć. I choć albumów opartych na takich przesłankach było już wiele, to patent ten wciąż się sprawdza. Tym bardziej, że w tym konkretnym przypadku, to jednak nie repertuar a raczej wyjątkowy - mocny a zarazem ciepły i łagodny - głos artysty ma tutaj największe znaczenie i decyduje o wartości wydawnictwa.  Wydawnictwa, które może nie przekona antagonistów Bocellego, ale na pewno sprawi wiele radości jego fanom i tym, którzy tak, jak ja doceniają jednak jego ogromny wkład w propagowanie muzyki klasycznej wśród szerokiej widowni.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Andrea Bocelli: „Opera - The Ultimate Collection”

Najpierw Bach potem Busoni

Najpierw Bach potem Busoni

„On jest jak morze…”. Tak mawiał ponoć Beethoven, ale nie tylko on dostrzegał bezkres i ogrom geniusza lipskiego kantora.

Twórczość Jana Sebastiana wywarła wpływ na wiele pokoleń kompozytorów. Szczególne miejsce zajmuje wśród nich Ferruccio Busoni, wybitny pianista i  twórca przełomu XIX i XX wieku. Jemu właśnie poświęcona została płyta wydana niedawno w barwach DUX. W pianistycznym świecie Busoniego przedstawiać nie trzeba, jednak melomanom mniej obeznanym jego nazwisko niewiele mówi. Łukasz Kwiatkowski, młody łódzki pianista, który ma już na swoim koncie niejedną znaczącą nagrodę, jest też autorem książki analizującej powiązania między Bachem a Busonim. Fakt ten ma niemałe znaczenie, bowiem właśnie Kwiatkowski stał się muzycznym narratorem tego wyjątkowego wydawnictwa. To w jego wykonaniu możemy wysłuchać dokonanych przez Busoniego transkrypcji fortepianowych utworów Jana Sebastiana Bacha oraz oryginalnych kompozycji Włocha inspirowanych dziełami Bacha. Przy czym interpretacje te nie są jedynie efektem suchych kalkulacji i nie przebija z nich pianistyczna pycha artysty, który wie o Busonim prawie wszystko. Oczywiście jest to gra dogłębnie przemyślana, ale ma to tylko dobre strony. Busoni był pianistą bardzo cenionym  przez współczesnych, porównywano z nim m.in. Paderewskiego. Do historii przeszła jego wirtuozowska technika gry charakteryzująca się przy tym pięknym brzmieniem i bogatą skalą barw.  Jako kompozytor odznaczał się stylem niezwykle oryginalnym, choć przeciwny był odrzucaniu tradycji za wszelką cenę, teoretycy podkreślają jego dążenia do odzyskania „serenitas muzyki”. Łukasz Kwiatkowski doskonale poradził sobie ze wszystkimi trudnościami tego specyficznego repertuaru. Repertuaru, który stanowi dla pianisty prawdziwe wyzwanie, stawiając przed nim olbrzymie wymagania wykonawcze. Bo trzeba podkreślić, że to nie jest album z muzyką „lekką, łatwą i przyjemną”, ale proszę się tym nie zrazić. Zaryzykować, dać się ponieść trudnej lecz niebywale ciekawej muzyce. Zbigniew Wodecki radził w swojej przebojowej piosence, by „nim słońce po dachach zeskoczy, jak kot po nocy ćmej...” zacząć od Bacha. I to jest bardzo dobra rada. Potem można przejść do Busoniego!

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

BACH BUSONI
Łukasz Kwiatkowski piano
DUX

Bez „przeklętego rąbania”

Bez „przeklętego rąbania”

Dawno, dawno temu, uczęszczając jeszcze do szkoły muzycznej, miałam przyjemność wysłuchać koncertu pewnego wybitnego pianisty, który w pamięci zapisał mi się jako olbrzymi… niedźwiedź. Niedźwiedź, który potrafił jednak swoimi wielkimi dłońmi w jakiś magiczny sposób wydobyć z fortepianu dźwięki niezwykle delikatne, miękkie i ciepłe.

Kontrastowało to mocno z jego pokaźną posturą. A może po prostu ja byłam mała i wszystko dookoła wydawało mi się ogromne?… Tym pianistą, którego występ (podobnie jak koncerty Krystiana Zimermana, czy Marty Argerich) stał się istotnym punktem zwrotnym w moim muzycznym dorastaniu, odgrywając (dosłownie) naprawdę ważną rolę, był Garrick Ohlsson,  zwycięzca VIII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie w roku 1970.

Po Chopinowskim triumfie Ohlsson stał się artystą tak rozchwytywanym , że nie był w stanie sprostać wszystkim zaproszeniom koncertowym, napływającym z różnych stron świata. Media amerykańskie traktowały go jak bohatera narodowego. Mimo wszystko całkiem dobrze radził sobie z „ciężarem” tego spektakularnego zwycięstwa.  Nie udało mu się jednak uniknąć zaszufladkowania (w świadomości może nie wszystkich, ale wielu melomanów) jako głównie interpretator muzyki Fryderyka Chopina (co zresztą dotyczy niejednego laureata Konkursu Chopinowskiego) a trzeba wyraźnie zaznaczyć, że Ohlsson to również pianista ceniony za mistrzowskie wykonania utworów Mozarta, Beethovena, muzyki epoki romantyzmu, uwielbiam rozmach i wirtuozerię jaką nacechowane są jego interpretacje Liszta i Skriabina. Tym razem chcę przypomnieć jak doskonale amerykański pianista rozumie meandry emocji, których nie brak w muzyce Schuberta.  W barwach polskiego wydawnictwa płytowego DUX ukazał się bowiem album, na którym znalazły się trzy utwory wiedeńskiego kompozytora : dwie sonaty (A-dur op. Posth. 120 i a-moll op. 42) i jedna fantazja na fortepian (C-dur op. 15 „Wędrowiec”), właśnie w wykonaniu wspomnianego Garricka Ohlssona.  

Pianisty, który znów, tak jak kiedyś dawno temu, ujął mnie na tym nagraniu subtelnością i elegancją wykonania, niepozbawionego jednak kontrastów.  W końcu Schubert to twórca liryczny, jeden z prekursorów kolorystyki dźwiękowej.  Nie raz pisał o swojej antypatii do przesadnego romantycznego stylu gry fortepianowej, w jednym z listów ujął to tak: „Nie mogę znieść tego przeklętego rąbania, któremu hołdują najwybitniejsi nawet pianiści i które nie zachwyca ani ucha ani umysłu.” Trafne słowa, zgadzam się z Franciszkiem całkowicie. Ohlsson znalazł złoty środek, nie wpadł w tę pianistyczną pułapkę romantycznej stylistyki.

Poza tym to pianista bardzo dojrzały i mądry, który wciąż pracuje nad swoimi interpretacjami, jak mówi: „Najgorzej, gdy publiczność  przychodzi zobaczyć, czy artysta jeszcze żyje, bo jego interpretacje zna na pamięć. Mam nadzieję, że mnie to nie dotyczy.”
Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Franz Schubert;  Garrick Ohlsson
DUX

Perła pośród muzycznych błyskotek

Perła pośród muzycznych błyskotek

Wiele jest przykładów artystów związanych z muzyką klasyczną, którzy pomimo deklarowanej onegdaj wierności flirtują jednak z lżejszą muzą. Oczywiście romanse takie nie zawsze są udane, ale osobiście daleka jestem od piętnowania muzycznych fuzji, nawet tych najbardziej dziwnych, by nie powiedzieć dziwacznych.

Propozycji płytowych związków międzygatunkowych pojawia się rok rocznie naprawdę dużo, ale bardzo rzadko udziwnianie czegoś, co było w oryginale piękne, niesie za sobą nową wartość.

Płytę, którą chcę polecić tym razem, nazwać można jednak prawdziwą perłą pośród muzycznych błyskotek. Najnowsza propozycja Christiny Pluhar i jej L’Arpeggiaty to wyjątkowo zaskakujące połączenie muzyki dawnej z rytmami i brzmieniami zupełnie się z nią nie kojarzącymi, mix barokowych dźwięków i  jazzu z domieszką latynoskiego folkloru. Istniejący od 2000 r. zespół powołany został do życia, by wykonywać muzykę XVII w., przede wszystkim włoską, ale jego twórczyni i szefowa, austriacka lutnistka Christina Pluhar, szybko odkryła, że ona, jej muzycy i zapraszani przez nią do współpracy wspaniali artyści mają potencjał, by dać tym wykonaniom coś  od siebie, coś niepowtarzalnego. Bo L’Arpeggiata, to zespół wspaniałych solistów, którzy czerpią wielką radość ze wspólnego muzykowania i tworzenia.

Punktem wyjścia w najnowszym projekcie Pluhar jest Henry Purcell, twórca obdarzony bardzo oryginalnym talentem, niezwykle płodny kompozytorsko, choć nie dożył nawet 40 urodzin. Improwizacje wokół jego dzieł wypełniają tę doskonałą płytę, którą z czystym sumieniem mogę nazwać jedną  z najciekawszych tego typu propozycji ostatnich lat.  

Rewelacyjne wykonanie, niebywałe pomysły, plus udział Filipa Jaroussky’ego, kontratenora, którego głos potrafi skruszyć najbardziej nawet skamieniałe muzycznie serce, to wszystko daje razem niebywały efekt końcowy. Wśród wykonawców także inny ciekawy kontratenor, Dominique Visse, Raquel Andueza oraz zjawiskowy Vincenzo Capezzuto, śpiewający altem.

W tekstach promujących album „Music for a while” przeczytać można, że L’Arpeggiata przenosi się tym razem w chłodniejszy klimat Anglii. Według mnie jest to jednak najcieplejszy i najbardziej odważny ze wszystkich dotychczasowych projektów zespołu.

A na deser dostajemy jeszcze małą niespodziankę w postaci „Halleluja” Leonarda Cohena, który ponoć również inspirował się muzyką Henry’ego Purcella.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Chopin kameralnie

Chopin kameralnie

Świat się zmienia, nasze muzyczne gusta też, jednak muzyka Fryderyka Chopina wciąż zajmuje w sercach wielu Polaków szczególne miejsce. Może brzmi to trochę patetycznie, ale tak właśnie jest. Obserwacja ta nie dotyczy jedynie zdeklarowanych melomanów, ani nie odnosi się do konkretnych kompozycji.

Chodzi raczej o pewne poczucie bliskości, takie „jestem w domu…”. Ludzie często przyznają, że chopinowskie dźwięki budzą w nich wspomnienia, nie tylko te związane z dzieciństwem, czy rodziną, ale ogólnie z chwilami, które określają, jako szczęśliwe i błogie. Frycek byłby zadowolony, niewątpliwie. Zresztą kogo, taki rodzaj pamięci, by nie ucieszył?  Na rynku fonograficznym ukazuje się naprawdę dużo albumów z nazwiskiem Chopina na okładce, ale coraz trudniej znaleźć w tym gąszczu wartościowe, ciekawe propozycje.  Tym razem sięgnęłam po album wydany przez Fundację Piotra Klera z okazji 40-lecia firmy.  Nagranie zrealizowano w Filharmonii Opolskiej w październiku ubiegłego roku. Koncerty: e-moll op.11 i f-moll op.21 Chopina zagrane zostały przez pierwszych stypendystów Fundacji, której motto brzmi „Artificem commendat opus” („Dzieło chwali mistrza”). Gracjan Szymczak i Łukasz Mikołajczyk wykonali te koncerty nietypowo, bo  w opracowaniu kameralnym – wspólnie z kwartetem Altra Volta i gościnnie Krzysztofem Korzeniem na kontrabasie. Nie dziwi mnie, że kameralne wersje chopinowskich dzieł niejednemu mogą wydać się jakieś „obce”. Cóż, zwyczajnie nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Chopinowskie koncerty  kojarzą nam się raczej z symfonicznym brzmieniem a Konkursy Chopinowskie to skojarzenie zapewne dodatkowo utrwaliły. Wersje takie nie są jednak bynajmniej jakimś udziwnieniem na potrzeby tego projektu. Kameralne opracowania koncertów fortepianowych Chopina były pierwszymi, w jakich prezentowano je publiczności. Śmieszy mnie też trochę, jak niektórzy krytycy z pewnością w głosie wypowiadają się na temat niedoskonałości warsztatu orkiestrowego Chopina. A to, że Fryderyk nie był zainteresowany pisaniem dzieł orkiestrowych, tłumaczą brakiem talentu instrumentacyjnego.  Wytykanie Chopinowi kompozytorskich ułomności nie leży w obszarze moich zainteresowań.  Owym malkontentom polecam zaś przekornie wspomniany album. Młodzi pianiści świetnie poradzili sobie nie tylko jako soliści (i to zarówno wykazując się kunsztem technicznym i umiejętnością tworzenia romantycznego, poetycznego wręcz nastroju), dobrze odnaleźli się również w tej kameralnej konwencji, która stawia przed nimi zadania inne niż w przypadku wykonania z orkiestrą. Zapewne duża też w tym zasługa pozostałych,  doświadczonych i mądrze współpracujących z solistami muzyków.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
CHOPIN. CONCERTOS Nᵒ1 & Nᵒ2

Z pasją i precyzją!

Z pasją i precyzją!

Wydana niedawno płyta z kompozycjami Pawła Łukaszewskiego i Mikołaja Góreckiego jest już trzecim nagraniem Baltic Neopolis Orchestra. Od pierwszego albumu szczecińskiego zespołu nie minęło wiele czasu (w lipcu 2012 roku muzycy zarejestrowali pieśni Carla Loewego w aranżacjach Michała Dobrzyńskiego na orkiestrę pod dyrekcją Pawła Kotli, z Urszulą Kryger oraz Adamem Kruszewskim w roli solistów), i tym zamierzam tłumaczyć moją nieznajomość wcześniejszych płytowych dokonań tej naprawdę świetnej smyczkowej orkiestry kameralnej.

Założona przez altowiolistkę Emilię Goch w roku 2008 Orkiestra Baltic Neopolis regularnie koncertuje, nie stroniąc przy tym  od występów z muzykami, którym bliżej do jazzu, czy muzyki rozrywkowej. Prócz własnego koncertmistrza zespół współpracuje także z muzykami specjalnie zapraszanymi do poszczególnych projektów, np. Danielem Stabrawą, Janem Staniendą, czy Bernardem Le Monnierem. Do swojego najnowszego nagrania orkiestra poprosiła wybitnego skrzypka Tomasza Tomaszewskiego z Deutsche Oper w Berlinie. To był bardzo trafny wybór, który zaowocował fantastycznym albumem. Albumem, która ma wszelkie atuty, by oswajać słuchaczy z muzyką współczesną, dla wielu wciąż odpychającą, bo często zbyt trudną i niezrozumiałą. Tym razem zarówno właściwy dobór repertuaru, jak i imponująca interpretacja sprawiają, że słucha się tej muzyki z wielką przyjemnością, jako coś ponadczasowego, zapominając zupełnie o „współczesnej” etykiecie. Na płycie, wydanej nakładem wytwórni DUX, zarejestrowane zostały kompozycje Mikołaja Góreckiego: Concerto-Notturno na skrzypce i orkiestrę smyczkową, Divertimento na orkiestrę smyczkową oraz Pawła Łukaszewskiego: Sinfonietta, Adagietto i Lenten Music (z dedykacją dla Baltic Neopolis Orchestra), twórców choć dosyć młodych, to już cenionych na świecie. Utworom tym nie brak silnych emocji, które w grze młodych artystów, pełnej pasji i zaangażowania, poskromione zostały z wielkim wyczuciem i przy zachowaniu ogromnej precyzji wykonawczej. Wyraźnie słyszalne porozumienie pomiędzy solistą i zarazem koncertmistrzem a resztą zespołu nadało całości właściwego blasku. Po wysłuchaniu najnowszej płyty Baltic Neopolis Orchestra, wiem, że muszę wrócić również do poprzednich nagrań muzyków, którzy wyraźnie zasługują na zainteresowanie. Czekam też oczywiście na kolejne ciekawe projekty szczecińskiego zespołu!

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

DUX

Jeszcze więcej magii

Jeszcze więcej magii

Portretują się z nią muzy i anioły. Jest herbem Irlandii. Nie da się jej jednak spakować do futerału i wziąć pod pachę jak skrzypce czy gitarę. Ma 47 strun i należy do najdroższych instrumentów. A przede wszystkim bardzo trudno skomponować na nią utwór. Wprawdzie na początku XIX wieku można było zaobserwować pewien bum na harfę, szczególnie Debussy i Ravel popisali się ciekawymi kompozycjami na ten instrument, ale potem zainteresowanie słabło.

Album „Passaggio” Lavinii  Meijer, zawierający utwory włoskiego kompozytora a zarazem pianisty Ludovico Einaudiego, daje jednak nadzieję na zdecydowanie lepsze czasy dla harfy. Nie jest tajemnicą, że nie wszystko to, co da się zagrać na fortepianie, można  wykonać bez problemu na harfie. Dlatego pełna zrozumienia współpraca  twórcy muzyki do „Nietykalnych” z wybitną holenderską harfistką  miała ogromne znaczenie. Twórczość Einaudiego, niekiedy określana mianem minimalistycznej, innym razem zakwalifikowana jako ambient, przez krytyków nazywana jest najczęściej po prostu muzyką współczesną. Trudno byłoby znaleźć jedną, w pełni oddającą jej nieuchwytny styl i charakter, nazwę. Sam kompozytor przyznaje, że jego utwory wywodzą się na pewno z klasyki, ale są w nich wpływy wielu rodzajów muzyki, których doświadczył, od muzyki afrykańskiej do folku i rocka. Muzyka, którą proponuje nam wspólnie z Lavinią, również trudna jest do zdefiniowania, ale chyba nie ma takiej potrzeby, tym bardziej że wkład harfistki w to nagranie dodał jeszcze więcej magii, która odgrywa w dziełach Einaudiego i tak dużą rolę. Lavinia czaruje dźwiękiem, jego bajeczną, tajemniczą, niekiedy oniryczną barwą. Sprawia, że przez prawie godzinę możemy całkiem bezkarnie zanurzyć się w świat fantazji i marzeń. Tak właśnie działa jej gra,  która wydaje się być wręcz stworzona do interpretacji twórczości Einaudiego. To nie jest pierwszy raz, kiedy artystka eksperymentuje z repertuarem nie do końca klasycznym. Znane jest jej zainteresowanie muzyką elektroniczną, teatralną i jazzem. Ma też na swoim koncie doskonały album z muzyką Philipa Glassa. Lavinia zaczęła grać na harfie w wieku 9 lat, a 2 lata później studiowała już w konserwatoriach w Utrechcie i Amsterdamie, które ukończyła z wyróżnieniem. Dowcip o harfiście, który połowę swojego czasu stroi harfę, a drugie pół gra na harfie rozstrojonej… w przypadku Lavinii  Meijer nie ma sensu.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

PASSAGGIO. EINAUDI by LAVINIA
SONY CLASSICAL

Dusza nie tylko klasyczna

Dusza nie tylko klasyczna

Melomanom śledzącym pilnie sukcesy polskich artystów, Patrycji Piekutowskiej przedstawiać nie trzeba. Nazwisko tej wyśmienitej skrzypaczki, od 17 lat propagującej polską muzykę współczesną jest im zapewne doskonale znane.

Laureatka wielu prestiżowych nagród płytowych, w tym jednej z najważniejszych na świecie – MIDEM Classical Award w Cannes (2008), w kategorii muzyki współczesnej za album z muzyką Krzysztofa Pendereckiego. Autorka wyjątkowego projektu – recitalu na skrzypce solo „Od Bacha do Pendereckiego”, który odniósł sukces m.in. w Madrycie, Moskwie, Nowym Jorku, Pekinie czy Toronto. Doktor habilitowany sztuk muzycznych i profesor nadzwyczajny Akademii Sztuki w Szczecinie. Swoim najnowszym albumem Piekutowska postanowiła jednak trafić do szerszego grona słuchaczy, bo uważa, że skrzypce mają nie tylko klasyczną duszę, całkiem dobrze radzą sobie także w rockowych klimatach i w stylu country. „My Journey” łączy w sobie dwie wielkie pasje skrzypaczki: muzykę i podróże, których – jak łatwo się domyślić – w przypadku koncertującej artystki jest co nie miara. Rok 2013 był dla Patrycji Piekutowskiej – za sprawą obchodów 80. urodzin Krzysztofa Pendereckiego i związanych z tym koncertów – niezwykle pracowity. Ten album to radykalna zmiana artystycznego wizerunku skrzypaczki. Dostajemy Piekutowską, jakiej do tej pory nie znaliśmy. Wprawdzie artystka nie ukrywa, że wychowała się na Madonnie, Michaelu Jacksonie, czy  Depeche Mode, ale mimo to odejście - na krążku „My Journey” - od klasyki na rzecz muzyki rozrywkowej robi duże wrażenie. Na płycie znajdziemy utwory dedykowane 12 miastom z różnych stron świata. Wybór na pewno nie był łatwy, bo skrzypaczka ma na swoim koncie ponad 600 koncertów w 31 krajach. Ta płyta, to bilet do wielu krajów w liniach lotniczych „Wyobraźnia” – mówi Piekutowska. Muzykę do tej niezwykłej podróży po rozmaitych brzmieniach skomponował Marcin Nierubiec, autor przebojów m.in. Maryli Rodowicz, Krzysztofa Krawczyka, czy Jerzego Połomskiego. Bo trzeba zaznaczyć, że „My Journey” , to nie jest płyta z rozrywkowymi przeróbkami muzyki poważnej, tylko bardzo osobisty album z muzyką napisaną specjalnie dla Patrycji Piekutowskiej. Artystki, która podkreśla, że dla niej najważniejsze w muzyce jest odkrywanie przed publicznością swojej osobowości, bez względu na to czyją muzykę akurat wykonuje. Dawać z siebie jak najwięcej, to hasło, któremu jest wierna, również na najnowszym albumie.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Patrycja Piekutowska: „My Journey” My Journey
Universal Music Polska

Patriotyzm poprzez sztukę

Patriotyzm poprzez sztukę

Zrewolucjonizowali – nie bójmy się tego słowa – podejście do instrumentu, jakim jest akordeon. Zapoczątkowali wręcz „modę na cyję” wśród dzieci i młodzieży. W szkołach muzycznych obserwuje się renesans sekcji akordeonu, bo uczniowie chcą być jak Motion Trio!

Jak gra krakowski zespół wiemy nie tylko z koncertów, ale też z bogatej dyskografii muzyków. Właśnie ukazała się ich najnowsza, jedenasta (!) już płyta. Jestem pod ogromnym wrażeniem, jak odległe stylistycznie albumy muzycy MT potrafią nagrywać jeden po drugim. Po wspólnym projekcie  z L.U.C zaproponowali krążek z poważną współczesną muzyką polską. Przyznają wprawdzie, że nie uniknęli maleńkich problemów z emocjonalnym przestrojeniem się, jednak skutecznie realizują to, co kiedyś sobie założyli, czyli że nie będą zespołem, który gra wyłącznie jeden gatunek muzyki. Chcą zaskakiwać, nawet samych siebie! I rzeczywiście świetnie im się to udaje. Wiem coś o tym, bo kibicuję Motion Trio od samego początku.   
Album „Polonium” jest dla Motion Trio spełnieniem wieloletnich marzeń, by na jednym krążku zawrzeć dzieła największych kompozytorów polskich drugiej polowy XX wieku. Płytę wypełnia bowiem muzyka: Henryka Mikołaja Góreckiego, Witolda Lutosławskiego, Krzysztofa Pendereckiego, Wojciecha Kilara, Marty Ptaszyńskiej (bo nie mogło przecież zabraknąć również kobiety) i oczywiście lidera zespołu Motion Trio, Janusza Wojtarowicza („Sounds of War”, utwór skomponowany przez Janusza wiele lat temu wspólnie z jego przyjacielem, Jackiem Hołubowskim). Część kompozycji, które znalazły się na tej płycie, była już wcześniej ogrywana przez słynne trio, inne jak „Bukoliki” Lutosławskiego w aranżacji na trzy akordeony mają zachęcić do muzyki przede wszystkim młode pokolenie. Do wykonania koncertu Góreckiego MT zaprosiło Leszka Możdżera, co okazało się doskonałym pomysłem, energia, która płynie z ich wspólnego wykonania jest niesamowita. Janusz Wojtarowicz przyznaje, że zawsze był fanem Henryka Mikołaja Góreckiego, jego ostrej i bardzo przejmującej muzyki. Zachętą do aranżacji utworu Góreckiego na fortepian i trzy akordeony była niewątpliwie zaskakująco akordeonowa faktura tego klawesynowego koncertu. Utworem zaś od którego wszystko się tym razem zaczęło była „Orawa” Kilara, która w tej wyjątkowej interpretacji nabiera zupełnie nowego wymiaru. „Polonium” to doskonała propozycja zarówno dla melomanów, którzy znają wspomniane kompozycje w oryginale, bo nowe aranżacje ich na pewno pozytywnie zaskoczą, ale też dla tych, którym dzieła te nie były dotąd znane, to trzeba koniecznie nadrobić!
Tytuł płyty zaczerpnięty został od łacińskiej nazwy radioaktywnego pierwiastka Polon, odkrytego przez Marię Curie-Skłodowską i nazwanego tak na cześć Polski. Taki rodzaj manifestowania patriotyzmu poprzez naukę i sztukę odpowiada MT najbardziej. Oby – podobnie jak kiedyś polskiej uczonej – tak i naszym akordeonistom posypały się za ten album jakieś nagrody :)

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Motion Trio: POLONIUM
WARNER CLASSICS na licencji AKORDEONUS

Pavarotti pod choinkę

Pavarotti pod choinkę

Jest taka scena w filmie „Zakochani w Rzymie” Woody’ego Allena, kiedy jeden z bohaterów, obdarzony niezwykłym głosem właściciel domu pogrzebowego (w tej roli świetny skądinąd Fabio Armiliato, włoski tenor) śpiewa arię z „Pajaców” Leoncavalla. I nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt, że artysta wykonuje ją… pod prysznicem, ustawionym specjalnie na operowej scenie, bo tylko wtedy mu to wychodzi. To był jeden z najbardziej absurdalnych a zarazem komicznych fragmentów tego filmu i śmiech widowni wydawał się wskazany. Pamiętam, że mnie też to rozbawiło, ale potem miałam ogromne wyrzuty sumienia...

Dlaczego? Bo tyle razy płakałam słuchając  „Vesti la Giubba” w wykonaniu Luciano Pavarottiego, że owa parodia wciąż wydaje mi się zamachem na operową świętość.  Gdybym miała wymienić artystów, którzy zarówno za życia byli uwielbiani przez publiczność i doceniani przez krytyków, a także po śmierci ich popularność wcale nie maleje, to lista taka byłaby dosyć krótka a otwierałby ją właśnie Luciano Pavarotti. Mimo, że odszedł od nas sześć lat temu, to liczba jego fanów stale rośnie a na rynku fonograficznym wciąż pojawiają się nowe wydawnictwa, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem melomanów. Zresztą trudno się temu dziwić, wkład króla wysokiego „c” w propagowanie miłości do opery jest nieoceniony.   W tym roku mija 50 lat od dnia, w którym Luciano Pavarotti podpisał kontrakt z wytwórnią Decca, której był zresztą wierny przez całe swoje życie. Kontrakt  ten miał na pewno duże znaczenie dla rozwoju jego światowej kariery. Z tej okazji wytwórnia przygotowała specjalną kolekcję 50 najwspanialszych nagrań Luciano Pavarottiego – „Pavarotti The 50 Greatest Tracks”. Album obejmuje prawie trzy godziny muzyki i zawiera zarówno wszystkie największe przeboje operowe w wykonaniu włoskiego tenora jak i popularne pieśni oraz piosenki: „O sole Mio”, „Caruso”, „Santa Lucia”, czy „Volare”. Nie zabrakło też niezapomnianych duetów z Frankiem Sinatrą, Bono, Erikiem Claptonem czy Stingiem, a także przyjaciółmi po fachu: Placido Domingo i Jose Carrerasem, we wspólnym  wykonaniu na żywo „Nessun Dorma”, nagraniu, które sprzedało się w rekordowej liczbie 15 milionów egzemplarzy! Na płycie znalazło się także  - po raz pierwszy oficjalnie wydane - najwcześniejsze nagranie Pavarottiego, aria „Che gelida manina” z opery „Cyganeria”,  zarejestrowana w 1961 roku.
Album jest naprawdę wspaniały i życzyłabym sobie, żeby wszyscy mogli go mieć w swoich płytotekach. Niestety marny ze mnie Święty Mikołaj. Zatem jeśli ktoś zastanawia się jeszcze nad prezentem pod choinkę, to podpowiadam, że „Pavarotti The 50 Greatest Tracks” idealnie się do tego nadaje! Podejrzewam, że Allen, słynący z miłości do opery, też by się z takiej gwiazdki ucieszył :)

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Pavarotti The 50 Greatest Tracks DECCA  

Dokładnie na jej rozmiar

Dokładnie na jej rozmiar

Obchodzona w tym roku dwusetna rocznica urodzin Giuseppe Verdiego odbiła się szerokim echem właściwie po całym świecie. Trudno się dziwić, w końcu mowa o wielkim Verdim, królu opery! Kumulacja wszelakich operowych i „operowo-podobnych” gal przypadła oczywiście w okolicach października. Propozycji sławiących geniusz włoskiego kompozytora nie zabrakło także na rynku fonograficznym, szczególnie w ostatnich miesiącach.

Do jednego z takich wydawnictw chcę powrócić, ponieważ wakacyjna aura chyba nie do końca sprzyjała jego recepcji. Ta letnia lekkość bytu nie współgrała bowiem z repertuarem, który znalazł się na najnowszym albumie Anny Netrebko. Wszystko dlatego, że rosyjska śpiewaczka nie wzięła na warsztat arii, które  (tak, jak to było chociażby w przypadku płyty „Souvenirs”) wyrażałyby w zwiewny i delikatny sposób miłosne rozterki, sięgnęła po dużo cięższy kaliber emocji, emocji, które u Verdiego potrafią rozpętać naprawdę wielką burzę.
O życiu i sukcesach Netrebko napisano już książki, powstał też film dokumentalny. Artystka może się pochwalić wyróżnieniem nazywanym muzycznym noblem. Ma ogromną rzeszę fanów na całym świecie i równie wielu zagorzałych przeciwników, ale to akurat nie dziwi, kiedy w grę wchodzi sztuka i piękna, utalentowana kobieta.
Verdiego jednak, jak dotąd,  Netrebko nie okiełznała. Album taki był zatem jedynie kwestią czasu, a rocznica tylko przyspieszyła sfinalizowanie owych artystycznych działań. Netrebko sięgnęła po najbardziej złożone postaci z oper Verdiego. Album otwiera lunatyczna scena Lady Makbet, potem pojawiają się kolejne skomplikowane role, jak Joanna d’Arc, Elena z „Nieszporów sycylijskich” czy Leonora z „Trubadura”. Skala trudności, jaką stawiają te partie, jest naprawdę ogromna. Weźmy np. charyzmatyczną Joannę d'Arc pełną koloraturowych ozdobników, czy Lady Makbet i jej mroczny dramatyzm, którego Netrebko, „ta Netrebko” sprzed kilku lat, nie miałaby szans wyrazić. Dziś jednak - kiedy jej sopran wyraźnie się zmienił, nabrał mocy charakterystycznej dla kobiety dojrzałej, bo Anna Netrebko to już nie podlotek, to kobieta, która nie boi się wyzwań i ryzyka - te arcytrudne i wymagające kreacje są jakby skrojone dokładnie na jej rozmiar.
„To swoisty fenomen, jedyna w swoim rodzaju artystka, która głosem, prezencją, charyzmą i wyobraźnią muzyczną potrafi przenieść słuchaczy w inny wymiar. Jej album z ariami Verdiego, wybranymi przez nią samą, jest kolejną sensacją w dyskografii artystki” – zapewniał jeszcze przed premierą albumu Mark Wilkinson, szef Deutsche Grammophon. Można powiedzieć „miał nosa”, albo po prostu… potrafi liczyć, bo płyty Netrebko wydane przez DG sprzedały się w łącznej liczbie ponad 3, 8 miliona egzemplarzy, co czyni z niej najchętniej słuchaną współcześnie śpiewaczkę.
„Sztuka jest powszechna, ale tworzona przez jednostki” – mawiał Verdi. Mądre to słowa. Można nie przepadać za Anną Netrebko, można snuć domysły w kwestii użycia Photoshopa podczas pracy nad okładką albumu „Anna Netrebko – Verdi”, ale trzeba szczerze przyznać, że jej wkład, już teraz, w sztukę śpiewu operowego jest niepodważalny. A wspomniany album ma w tym również swój udział.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic   

ANNA NETREBKO – VERDI
Deutsche Grammophone


Przed… włączeniem płyty

Przed… włączeniem płyty

Ten film i jego muzyka mogą na chwilę przedłużyć leniwy czas wakacji. Greckie pejzaże i motywy muzyczne doskonale się do tego nadają. Uprzedzam jednak, żeby w pełni smakować atuty zarówno owego szczególnego obrazu, jak i jego oprawy muzycznej, potrzebne są specyficzne gusta. Bo to nie jest propozycja dla każdego.

Seria filmów („Przed wschodem słońca”, „Przed zachodem słońca” oraz „Przed północą”) z dwójką bohaterów, którzy toczą ze sobą rozmowy inteligentne, błyskotliwe, wnikliwe, doczekała się już swoich wiernych fanów. Najnowsza część jest jednocześnie pierwszą, na potrzeby której powstała typowa ścieżka dźwiękowa. Zadania takiego podjął się Graham Reynolds, mało znany w Polsce kompozytor, twórca muzyki poważnej i eksperymentalnej, autor partytur wykorzystywanych w filmach, teatrze czy widowiskach tanecznych. I choć nie byłam do końca przekonana, czy to odpowiedni wybór, szczególnie kiedy w grę wchodzi praca nad materią tak osobliwą, to jednak Reynoldsowi udało się stworzyć muzykę subtelną, ciepłą i pozbawioną niepotrzebnych komplikacji, bezbłędnie wpisującą się w klimat „Przed północą”. Utwory oparte na prostym, optymistycznie brzmiącym temacie, wykonywane za pomocą ascetycznego wręcz instrumentarium, kołyszą nas niczym łagodne morskie fale. Delikatna gitara i niespieszny fortepian - a przy nim sam kompozytor – w rytmie walca wciągają nas w historię, którą śledzimy pełni nadziei, kibicując jej bohaterom, jakby nie było „starym znajomym”. W przerwach dostajemy też małą dawkę tradycyjnych pieśni greckich. Ktoś może zarzucić autorowi, że to nie jest zbyt odkrywcza ścieżka, że praca nad przetworzeniem tematu nie wniosła rozwiązań na miarę słynnych soundtracków, ale ja będę się upierać, że tak jak siłą nietypowego romansu, który miał swój początek blisko 20 lat temu w pociągu do Wiednia, jest szczerość i kameralność, tak o sukcesie ścieżki do „Before Midnight” przesądza jej prostota. Polecam ją jako tło do rozmów inspirowanych tymi prowadzonymi przez filmowych bohaterów. Może nawet w podobnych plenerach? Rozmarzyłam się…

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Before Midnight; Graham Reynolds
Milan

Wiosna latem

Wiosna latem

Zachwycać się „Świętem wiosny” w środku lata, to trochę dziwne, przyznaję, ale kiedy w ręce wpada człowiekowi „taka” płyta… nie ma wyboru!

Po album z nową produkcją Filharmoników Berlińskich pod batutą Sir Simona Rattle’a, który nie pierwszy raz poświęca swój czas i uwagę wyjątkowej kompozycji Igora Strawińskiego, sięgnęłam nie z przekory lecz zaufania do efektów pracy tego charyzmatycznego dyrygenta.  Nie wiem, czy wszyscy pamiętają, ale kilka lat temu, to również on,  wspólnie z orkiestrą Filharmoników Berlińskich udowodnił, że muzyka Strawińskiego może wyzwolić wrażliwość, pasję i pracowitość nawet w młodzieży, która sama siebie wcześniej o to nie podejrzewała. Dwustu pięćdziesięciu uczniów z dwudziestu pięciu krajów tańczyło wtedy  do „Święta wiosny” w byłej zajezdni autobusowej przemysłowej dzielnicy Berlina - Treptow.  Przygotowania do wystawienia słynnego baletu były rejestrowane i powstał z tego niezwykły dokument „Rytm to jest to!”.

Powodem nagrania przez jedną z pięciu najlepszych orkiestr świata kolejnego albumu z muzyką Strawińskiego było zapewne przypadające w tym roku 100-lecie prawykonania „Święta Wiosny”. Warto przypomnieć, że prapremiera owego dzieła na inaugurację Théâtre des Champs-Élysées 29 maja 1913 roku dorównywała ponoć sensacyjnemu wykonaniu Wagnerowskiego „Tannhäusera” w Paryżu pół wieku wcześniej. Co to się działo Proszę Państwa! Jedna wielka awantura…, ale orkiestra grała do samego końca, jak na Titanicu.

„Święto wiosny” przyniosło prawdziwą rewolucję estetyczną, obok postaw negujących jakąkolwiek celowość tego baletu pojawiały się również głosy zachwytu. Claude Debussy, Maurice Ravel – oni głośno bronili „Święta wiosny”, a przede wszystkim totalnie nowatorskiego podejścia do muzyki, które cechowało dzieło Strawińskiego. Wprawdzie kompozytor zwierzył się po latach, że chciał jedynie napisać coś innego niż to, co oferowała ówczesna muzyka europejska i nie spodziewał się zamieszania, jakie wywołał.

Warto sięgnąć po najnowszą propozycję niezawodnych Filharmoników Berlińskich, którzy jak zawsze grają doskonale, w czym zapewne ogromny udział maestro Rattle’a. To nagranie wręcz iskrzy i mieni się wszelkimi możliwymi odcieniami. Pełne jest skrajnych emocji, potrafi otulić i uśpić naszą czujność, by zaraz potem obudzić skrywane głęboko lęki.

Jak mówi Sir Simon Rattle: To chyba nie przypadek, że „Święto wiosny” Strawińskiego , prawdziwie przełomowe dzieło XX wieku, miało swoją premierę właśnie  w 1913 roku, tuż przed wybuchem klęsk, o rozmiarach nieznanych dotąd ludzkości.

Dodam jeszcze, że prócz słynnego „Święta wiosny” na płycie z muzyką Strawińskiego między innymi utwór poświęcony pamięci Claude'a Debussy'ego – „Symfonie instrumentów dętych”.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Stravinsky. Simon Rattle/Berliner Philharmoniker
EMI CLASSICS

Dla odważnych

Dla odważnych

Staram się nie zaczynać od słuchania muzyki filmowej na płycie, nie wiedząc wcześniej jak sprawdziła się w połączeniu z obrazem, to w końcu jej kluczowa rola. Z tym soundtrackiem miałam jednak mały problem, bo z założenia nie chadzam na „takie” filmy. Filmy, po których człowiek boi się dojść ciemnym korytarzem do drzwi własnego mieszkania, a niewinny uśmieszek w kąciku ust przypadkowego przechodnia budzi lęk i podejrzenia…

Szukanie strachu w kinie nie jest moim ulubionym zajęciem. „Stoker” z muzyką Clinta Mansella nie przyciągnął mnie nawet znajomo wyglądającym metronomem na plakacie (choć odgrywa on akurat na ścieżce dosyć istotną rolę) skusiło mnie zaś nazwisko kompozytora, którego niezwykle oryginalnie brzmiące utwory śledzę od dawna. Twórca muzyki do „Requiem dla snu”, czy „Źródła” ostatnimi czasy nie miał szczęścia, jego partytura do „Czarnego Łabędzia” została decyzją oddziału muzycznego Amerykańskiej Akademii Filmowej wykluczona z wyścigu po najbardziej upragnioną statuetkę świata, Oscara.  Powodem dyskwalifikacji było wykorzystanie znanych już kompozycji.  Akademia tłumaczyła, że w „Czarnym łabędziu” zbyt dużą inspiracją był balet „Jezioro łabędzie” i jego muzyka. Pamiętam, że strasznie mnie ten werdykt poirytował, bo wykorzystanie kompozycji Czajkowskiego w muzycznej oprawie „Czarnego Łabędzia” było właściwie konieczne dla dobra całości. Zostawmy jednak przeszłość za sobą, nie sądzę, by Mansell rozpamiętywał wciąż to oscarowe nieporozumienie. Choć muszę przyznać, że atmosferę popadania w obłęd, którą doskonale oddał muzyką w tamtym filmie, również na ścieżce do „Stokera” rozwinął do granic wytrzymałości. Ten angielski kompozytor znany jest z umiejętności kreowania nastrojów. Potrafi też sprytnie balansować na granicy różnych muzycznych stylistyk. w „Czarnym łabędziu” romantyczną melodyjność, tak charakterystyczną dla dzieł Czajkowskiego zmieszał ze współczesną atonalnością. Na ścieżce do filmu Chan-wook Parka śledzimy natomiast romans tradycyjnego instrumentarium z elektroniką. Romans, którego ryzykowne podłoże dodatkowo jeszcze podsyca ogień muzycznych pomysłów „Stokera”. Tym, którzy chcą się zrelaksować przy muzyce, zdecydowanie odradzam ten soundtrack. Polecam zaś wszystkim, którzy nie boją się wyruszyć w muzyczną podróż, która trzyma w napięciu do samego końca.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Clint Mansell: Stoker [Original Motion Picture Soundtrack]
Milan Records 2013

Elegancki Mozart

Elegancki Mozart

Gdybym szukała jednego, idealnie pasującego do jej gry określenia, to byłaby to zapewne elegancja. Odkąd pamiętam w interpretacjach Marii João Pires fascynowało mnie jej podejście do dźwięku oraz szacunek, z jakim traktowała dzieła rozmaitych kompozytorów.

Z wielką przyjemnością sięgnęłam po album z koncertami Mozarta w jej wykonaniu, który wcześniej jakoś umknął mi w gąszczu pianistycznych propozycji ostatnich miesięcy. Tym bardziej,  że Portugalka wzięła na warsztat dwa mozartowskie koncerty, które darzę wyjątkową estymą: d-moll nr 20 i B-dur nr 27. Pierwszy z nich można właściwie uznać za punkt zwrotny w muzyce tego okresu. W swojej strukturze jest już utworem symfonicznym, zwiastującym romantyzm. Zresztą w XIX wieku był on chyba jednym z nielicznych znanych koncertów fortepianowych Mozarta a jego wartość cenił ponoć sam Beethoven. Skomponowany zaś przez Wolfganga Amadeusza w roku jego śmierci koncert B-dur, to już podsumowanie fortepianowego dorobku tego kompozytora. Pires  - wybitna postać w pianistycznym świecie, studiowała w Niemczech u Rosi Schmid i Karla Engela i to wówczas podobno na wskroś poznała również repertuar klasyków wiedeńskich, do którego – na co wskazuje też polecany przeze mnie album -  wciąż lubi powracać. Tyle że Mozart pod palcami Marii João Pires nie jest zwariowany i ekscentryczny, nie pasuje do wizerunku, z którym zżyliśmy się poprzez słynny film Miloša Formana. Więcej w nim owej elegancji i rozwagi, choć chwilami nie brak mu także nostalgii, wymykającej się ze ściśle określonych ram. O Pires mówi się często, że łączy tradycje dwóch zupełnie odmiennych szkół pianistycznych: romantyczną, której wierny był między innymi Artur Rubinstein i Vladimir Horowitz z powojenną, w której technika, dyscyplina i wierność zapisowi nutowemu są najważniejsze. I choć brzmi to trochę, jakby ktoś chciał pogodzić ogień z wodą, to jednak interpretacje portugalskiej pianistki potrafią nieraz pozostawić po sobie takie właśnie niejednoznaczne wrażenie. Podziwiam tę jej wyjątkową umiejętność, podobnie jak niezwykle młodzieńczy wygląd!  

Solistce towarzyszy na wspomnianym nagraniu Orchestra Mozart, dyryguje Claudio Abbado a całość wydana została oczywiście w barwach Deutsche Grammophon, wytwórni z którą artystka związana jest od początku  lat 80.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Mozart: Piano Concertos Nos. 20 & 27
Claudio Abbado / Orchestra Mozart / Maria João Pires
Deutsche Grammophon

 

Tenorów dwóch

Tenorów dwóch

Postać Richarda Taubera, nazywanego „kameleonem śpiewaczego świata” i zaliczanego do najwybitniejszych tenorów naszego stulecia, ostatnimi czasy została niestety nieco zapomniana. Jestem jednak pewna, że sytuacja ta zmieni się radykalnie pod wpływem najnowszego albumu Piotra Beczały, wspaniałego polskiego tenora, którego śpiew coraz częściej wymieniany jest wśród najcenniejszych towarów eksportowych polskiej kultury.

Podziwiany za wybitne kreacje mozartowskie i wagnerowskie, Tauber doskonale czuł się również w lżejszym repertuarze. Jako gwiazdor operetki - to z myślą o jego głosie komponował Franz Lehár czy Robert Stoltz – popularność zyskał także występując w wielu filmach muzycznych. To właśnie aria „Mein Ganzes Herz” z „Das Land des Lächelns” (Krainy uśmiechu) Lehára posłużyła za tytuł tego wyjątkowego wydawnictwa w hołdzie austriackiemu tenorowi. Tauber wykonywał „Twoim jest serce me” tysiące razy, w wielu językach. Nagrał ją też na płyty, w czterech językach: niemieckim, francuskim, angielskim i włoskim, po milionie egzemplarzy w każdym, co było prawdziwym rekordem fonograficznym tamtych lat. Pytany, czy tak częste śpiewanie tego utworu już go nie znużyło, odpowiadał ponoć, że „w lustro także spoglądamy każdego dnia“. Wybór repertuaru na płytę był dla Piotra Beczały trudny, bo jak przyznaje: „wszystkie pieśni są nader piękne i odznaczają się urokiem dziś już niespotykanym“. Duże znaczenie miał dla polskiego śpiewaka kontakt z oryginalnymi nagraniami: „Zawsze, kiedy słucham Taubera, uświadamiam sobie, jak wiele muszę się jeszcze nauczyć. Jestem szczęściarzem, że mogę uczyć się na jego przykładzie“. Z głosem Richarda Taubera Beczała zetknął się jeszcze przed studiami, kiedy to usłyszał go w radiu i od razu pomyślał, że ktoś śpiewa jak Enrico Caruso, ale w niemieckim repertuarze. Prócz Tauberowskich evergreenów artysta wykonuje na płycie także słynne „Brunetki, blondynki”, to taki ukłon w stronę innego tenora, przyjaciela Taubera, Jana Kiepury. Niezwykle wzruszający jest numer 6, na którym kompozycję autorstwa samego Richarda Taubera „Du bist die Welt für mich” Beczała wykonuje w duecie z… Richardem Tauberem. „Nagranie z 1934 r. było dla nas wzorem, wraz z orkiestrą pozwoliliśmy prowadzić się Tauberowi, dostosowaliśmy się do jego tempa i ozdobników. (…) To było wielkie doświadczenie – zaśpiewać w jednym utworze z Richardem”. A ja zapewniam, że słuchanie tego niecodziennego duetu, który połączył artystów pochodzących z różnych epok, robi ogromne wrażenie. Tym bardziej, że piękno, klasa, niesłychana precyzja i siła głosu Piotra Beczały są równie wyjątkowe w dzisiejszym świecie, co odchodzący w niepamięć urok dawnych piosenek, o którym wspomina artysta.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic  

„Twoim jest serce me”
 W hołdzie Richardowi Tauberowi – Piotr Beczała
Deutsche Grammophon

Opera gitarą wyśpiewana

Opera gitarą wyśpiewana

Album, który chcę tym razem polecić miał swoją premierę jeszcze zimową porą (pamiętam dobrze, bo był to dzień moich urodzin), ale daty nie mają większego znaczenia, kiedy nagranie bezsprzecznie wykazuje wartość ponadczasową i w pełni zasługuje na słowa uznania wypowiadane nie tylko na gorąco.

„Fantasias on operas” to płyta z utworami opartymi na twórczości największych mistrzów włoskiej opery – Gaetano Donizettiego, Gioacchino Rossiniego, Vincenzo Belliniego, Giuseppe Verdiego.  Nie usłyszymy na niej jednak głosowych popisów artystów lecz zjawiskowy „śpiew” gitary, która w rękach Rocha Modrzejewskiego odkrywa przed nami walory w operowej estetyce niezwykle pożądane. Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy gitara (instrument szarpany) potrafi śpiewać , i czy można na nią przełożyć język wyrazowy romantycznej opery włoskiej, to ten album zapewne rozwieje wszelkie niejasności w tym zakresie. Naśladowanie ludzkiego głosu na jakimkolwiek instrumencie to nie lada wyzwanie. Gra Modrzejewskiego dowodzi jednak, że gitara się do tego idealnie nadaje. Jego gitarowe bel canto pełne jest ekspresji, wdzięku i głębokiego liryzmu na miarę najznamienitszych wokalnych wykonań. Nawet potęga deklamacji, tak wyraźna u Belliniego i zdawać by się mogło zarezerwowana jedynie dla śpiewaków interpretujących jego dzieła, tym razem w owych fantazjach operowych Bobrowicza czy Coste przybiera nową, bez słów a jednak niezwykle wymowną formę. Gitarzysta żongluje nastrojami, z łatwością przechodzi przez kaskady popisowych pasaży (którymi wybrane przez artystę kompozycje są wręcz najeżone), czy perlistych ozdobników, by za chwilę wzruszyć i wprawić w zadumę melodią prowadzoną w sposób tak sugestywny, że do cna pochłania uwagę słuchającego. Techniczna maestria, z jaką wykonuje kolejne utwory, pełna jest subtelności i finezji.  

Pomysł na nagranie tak wyjątkowego repertuaru narodził się z zamiłowania Rocha Modrzejewskiego zarówno do opery włoskiej, jak i  muzyki gitarowej początku XIX wieku. Co więcej utwory, które najbardziej przypadły mu do gustu, okazały się kompozycjami opartymi właśnie na operowych przebojach. Ta płyta to również idealne rozwiązanie dla melomanów, którzy wysoce cenią sobie piękno i różnorodność melodii, w które obfita jest XIX wieczna muzyka operowa, ale nie do końca przepadają za operowym śpiewem,  nieodłącznym jej elementem. Najnowszy album Rocha Modrzejewskiego zabiera nas bowiem do świata operowej magii, ale jej uroki podaje w łagodniejszej brzmieniowo formie. Nie jest tajemnicą, że gitara to instrument niesłychanie wszechstronny, który służyć może rozmaitym gatunkom i stylom muzycznym. Posiada przy tym jedno z bardziej przyjaznych brzmień pośród  instrumentów wszelakich.  Kiedy zaś w roli wykonawcy dostajemy wirtuoza tej klasy co Roch Modrzejewski, który perfekcyjną technikę traktuje jedynie jako środek do osiągnięcia wyznaczonego sposobu interpretacji, to nie ma się co dziwić, że efekt jest znakomity.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Roch Modrzejewski: Fantasias on operas by Bellini, Rossini, Donizetti, Verdi
Brilliant Classics 2013

Wzruszony Rossini

Wzruszony Rossini

„Mało który artysta zaznał za życia tylu triumfów i honorów, ile twórca Cyrulika sewilskiego…”, ale też „Nie ma bodaj kompozytora , który spotkał się z tylu nieżyczliwymi i niesprawiedliwymi ocenami, co Gioachino Rossini…” – pisał Wiarosław Sandelewski w pierwszej polskiej monografii o tym bodaj najbardziej klasycznym przedstawicielu opery włoskiej w stylu belcanta. Kompozytorze, dzięki któremu muzyka operowa słonecznej Italii przeżyła swój drugi okres hegemonii w Europie.

Dorobek Rossiniego, słynącego z tego, że komponował prawie tak szybko jak Mozart, to istny róg obfitości, z którego wielu wybitnych śpiewaków z powodzeniem czerpie repertuar do nagrań. Dołączyła do nich ostatnio wspaniała Aleksandra Kurzak, która swój kolejny album dedykowała właśnie postaci Gioacchino Rossiniego. „Bel raggio” to zbiór arii m.in. z Turka we Włoszech, Semiramidy, Oblężenia Koryntu. Nie zabrakło też rodzimego  akcentu - Zygmunta,  opery o królu Polski.  Po tym jak zachwyciła mnie debiutancka płyta artystki, „Gioia” była bowiem (zgodnie z tytułem) prawdziwą muzyczną eksplozją radości, bałam się, że śpiewaczce  trudno będzie powtórzyć  ten fonograficzny sukces.  Dziś jestem spokojna, bo nagranie z Rossinim nie ustępuje temu sprzed dwóch lat. Łatwość i lekkość z jaką Aleksandra Kurzak pokonuje najbardziej nawet naszpikowane trudnościami miejsca,  naprawdę imponuje. Nie bez powodu polska diva operowa porównywana jest przez krytyków za oceanem do Marii Callas, Joan Sutherland, czy Beverly Sills. Z tą ostatnią łączą ją nawet  łudząco podobne komplementy udzielane przez zagraniczną prasę, piszącą, że Kurzak bawi się „górami” tak, jakby podrzucała piłeczkę pingpongową.  To prawda, perlista koloratura śpiewaczki robi wrażenie, podobnie jak niesłychanie zróżnicowana dynamika, jaką Kurzak operuje.  Nie bez znaczenia jest również świetna forma orkiestry towarzyszącej solistce.  Sinfonia Varsovia, którą dyryguje Pier Giorgio Morandi pięknie dopełnia całości.

Rossini, jak na prawdziwego sybarytę i smakosza (by nie powiedzieć obżartucha) przystało, twierdził ponoć, że płakał w życiu tylko dwa razy:  na wieść o śmierci matki oraz kiedy kelner wrzucił przy nim kiedyś niechcący indyka z truflami do jeziora Como...   Czy łzy wzruszenia pojawiłyby się również na policzkach mistrza Rossiniego po wysłuchaniu „Bel raggio”? Tego się już nie dowiemy, ale proszę ocenić samemu.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Aleksandra Kurzak „Bel raggio” DECCA

Życie pisze najciekawsze scenariusze

Życie pisze najciekawsze scenariusze

Emocje po ostatniej oscarowej gali zdążyły już całkiem ostygnąć, ale ja wciąż jeszcze najbardziej cieszę się z jednej decyzji Amerykańskiej Akademii Filmowej – z Oscara dla dokumentu. Tych, którzy widzieli  nagrodzony obraz, nie muszę przekonywać, jak bardzo jest on wartościowy muzycznie. Pozostałym czuję się w obowiązku wyjaśnić, że to właśnie muzyka odgrywa w filmie „Sugar Man” najważniejszą rolę, i z nią jest on nierozerwalnie złączony. Na ścieżce dźwiękowej znajdują się  piosenki Sixto Rodrigueza, o którym film opowiada. Nie jest to jednak przypadkowy lecz bardzo znaczący wybór. Każda kompozycja w jakiś sposób wiąże się z tą niesłychanie wzruszającą i wyjątkową historią robotnika-filozofa- muzyka, który przeżył prawie całe życie nie mając pojęcia, że jest jednym z najlepiej sprzedających się artystów w RPA, popularniejszym od Rolling Stonesów, czy Elvisa. Historią, która utwierdza w przekonaniu, że życie pisze najciekawsze scenariusze. Szłam na ten seans skuszona jedynie rewelacyjną tytułową piosenką, ale gdzieś podskórnie zakładałam, że ten fantastyczny, niezwykle wpadający w ucho utwór jest pewnie jedynym mocnym punktem ścieżki i na nim kręci się cała muzyczna oprawa. Nie wierzyłam, by reszta twórczości tego nikomu dotąd przecież  nieznanego artysty mogła być czymś więcej, niż muzycznym dopełnieniem. Tymczasem okazało się, że kompozycje latynoskiego piosenkarza z Detriot, który mógłby być godnym rywalem dla Boba Dylana, nie wybrzmiewają wraz z końcem seansu, czy ostatnim numerem na soundtracku, one zostają z nami na znacznie dłużej. I trudno powiedzieć, która jest najlepsza, bo wszystkich słucha się z taką samą przyjemnością. Łączą w sobie wiele sprzeczności, pełne metafor i liryzmu a jednocześnie bardzo odważne obyczajowo i społecznie  zaangażowane. Dużo w nich smutku i goryczy lecz niejednemu dodały zapewne otuchy. Niezwykle melodyjne piosenki Rodrigueza ubrane są w słowa, w które warto się wsłuchać. Sixto (szóste dziecko imigrantów z Meksyku) bawi się angielskim łącząc język ulicy z tym poetyckim. Aż trudno uwierzyć, że przez tyle lat tylko w jednym miejscu na ziemi twórczość Rodrigueza spotkała się z zasłużonym uznaniem. Teraz, kiedy dokument o nim zdobywa nagrody a ludzie na całym świecie odkrywają jego muzykę na nowo, można mieć tylko nadzieję, że jak najdłużej dane mu będzie czerpać z tego radość.    

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Searching for Sugar Man (Original Motion Picture Soundtrack)


Frycek, Ennio, John i inni

Frycek, Ennio, John i inni

Ingolfem Wunderem zachwyciłam się od pierwszego usłyszenia. To było trzy lata temu podczas ostatniego Konkursu Chopinowskiego. Potem miałam jeszcze przyjemność słuchać go raz z drugiego, raz z trzeciego rzędu Filharmonii Krakowskiej, za każdym razem utwierdzając  się w przekonaniu,  że obcuję z pianistą genialnym, który potrafi z fortepianem zrobić wszystko. Wunder intensywnie koncertuje, ale też nagrywa. To właśnie z nim wytwórnia Deutsche Grammophon, która od lat nawiązuje współpracę z laureatami Konkursu Chopinowskiego, podpisała kontrakt, o którym marzą wszyscy pianiści.  Pierwszy owoc tej lukratywnej umowy – album „Chopin Recital” – wzbudził pewne poruszenie, szczególnie w Polsce, w której mam wrażenie, że każdy uważa się za największego znawcę dzieł Chopina…  Na najnowszym nagraniu chopinowskiego akcentu również nie zabrakło, jednak Fryderyk znalazł się tym razem w niezwykle różnorodnym towarzystwie. Wierzę, że Chopin - kosmopolita na pewno dobrze by się bawił z kompanami pokroju Mozarta, Debussy’ego, Rachmaninowa, Horowitza czy Morricone, a to tylko niektóre nazwiska kompozytorów, których utwory znalazły się na płycie „300”. Idea najnowszego albumu Ingolfa Wundera (choć złośliwi twierdzą, że ten album nie ma żadnej idei, ani logiki) dla mnie jest jasna i zawiera się w powiedzeniu: „dla każdego coś miłego”. Ten niekiedy zaskakujący wybór kompozycji fortepianowych powstałych na przestrzeni trzech stuleci muzyki jest właśnie czymś takim. Nawet największy malkontent znajdzie w nim zapewne kompozycję, której forma i nastrój powinny zadowolić jego oczekiwania. Zróżnicowanie stylistyczne poszczególnych kompozycji jest tu naprawdę imponujące, jednak to, czym Austriak zaimponował mi tym razem najbardziej, to sposób w jaki ogarnął ten pianistyczny róg obfitości. Wunder świetnie czuje się zarówno w klasycznych, jak i tych romantycznych, czy impresjonistycznych brzmieniach. Potrafi wyczarować niezwykle delikatne i piękne piano, jak i nie oszczędzać klawiatury, gdy konieczne są potężne, efektowne akordy, jak na przykład w „Czardaszu makabrycznym” Liszta. Duże wrażenie robi jego biegłość  w słynnym „Locie trzmiela”, podobnie bawi się utworem Moszkowskiego. Ogromnie przypadła mi też do gustu Etiuda op. 23 nr 5 Skriabina w jego wykonaniu. Ingolf Wunder jest niewątpliwie wybitnym wirtuozem, który emanuje entuzjazmem, to zaś udziela się słuchającym. Większość  utworów z tej płyty to tzw. popisowe kawałki, które idealnie sprawdziłyby się na bis. Wisienką na torcie albumu „300” jest natomiast ostatnia pozycja, której obecność niewątpliwie zjedna pianiście fanów wśród najmłodszych odbiorców – temat z „Gwiezdnych Wojen” Williamsa. O kilku takich nowych wielbicielach już mi nawet doniesiono.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Ingolf Wunder „300”
Deutsche Grammophon

Krwawymi ścieżkami

Krwawymi ścieżkami

Nie przepadam za widokiem krwi na ekranie. Nie żebym od razu mdlała, czy coś w tym stylu, ale po prostu wolę nieco odmienną (czyt. delikatną) estetykę kina. Niestety gatunek filmu często determinuje muzykę, jaka mu towarzyszy, dlatego w mojej płytotece zdecydowanie mniej jest tych „brutalnych” soundtracków. Inna sprawa, że najbardziej lubię te partytury, które nie podążają utartymi  ścieżkami, bo jak powiedział mi kiedyś Wojciech Kilar, najgorzej kiedy muzyka w dosadny sposób tłumaczy i zapowiada akcję filmu.  Ostatnie miesiące przyniosły jednak dwa potężne (podobnie, jak ciosy, głównych bohaterów) dowody na to, że ścieżki do filmów, w których trup ściele się gęsto, też potrafią zaskarbić sobie moją przychylność. Najpierw był „Gangster”, do którego Nick Cave razem z Warrenem Ellisem i producentem Halem Willnerem  stworzyli znakomitą oprawę dźwiękową, prezentującą nagrania słynnych amerykańskich przebojów (dopełnieniem są nowe utwory napisane przez Cave’a i Ellisa: „Cosmonaut”, „Fire in the Blood” oraz instrumentalny  „Crawl End”). Cave, który pracował również nad scenariuszem „Lawless” zaprosił do udziału w tym projekcie m.in. Emmylou Harris, Williego Nelsona i Ralpha Stanleya. Nie jestem fanką country, po prostu jeśli coś jest dobre, to klasyfikacja gatunkowa nie ma dla mnie naprawdę najmniejszego znaczenia. Mnogość gatunków to także znak rozpoznawczy muzycznej oprawy najnowszego filmu Quentina Tarantino.  „Django” rozpalał emocje jeszcze przed swoją premierą, podobnie jak pogłoski o utworach, które miały znaleźć się na soundtracku. Słynący z wyrafinowanego gustu muzycznego reżyser znów udowodnił, że nikt nie potrafi dobrać muzyki do jego filmów tak efektownie, jak on sam. Sposób, w jaki Tarantino wykorzystuje utwory, które zaistniały już na innych ścieżkach dźwiękowych, albo muzykę rozrywkową, jest tak wyjątkowy, że na próżno szukać analogii. Jednak tym razem, do „Django” powstały też kompozycje oryginalne. Zatem obok muzyki Ennio Morricone pisanej do spaghetti westernów np. „Muły siostry Sary”, kompozycji „Nicaragua” Jerry’ego Goldsmitha z soundtracku „Pod ostrzałem”, czy tematu Django Luisa Bacalova z filmu z 1966 roku pod tym samym tytułem, w filmie znalazły się także utwory artystów sceny R&B i hip-hop – Anthony’ego Hamiltona i Elayny Boynton („Freedom” – utwór niesamowity zarówno jako podkład do sceny ucieczki w filmie, jak i osobna kompozycja na płycie), Ricka Rossa, RZA oraz specjalnie napisane przez Morricone „Ancora Qui” w wykonaniu Elisy Toffoli. Trzeba przyznać, że mistrz pastiszu i żonglerki filmowymi stylami, jakim niewątpliwie jest Tarantino, ma dobre ucho do kompilowania nagrań do swoich produkcji. Dla niego jestem w stanie oglądać nawet tak krwawy film jak „Django”, zasłaniając może niekiedy oczy, ale nigdy nie zatykając uszu.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
LAWLESS, SONY Classical
DJANGO, Universal Republic Records

W miłosnym uścisku

W miłosnym uścisku

Pamiętam, że kiedy Dario Marianelli dostał Oscara za muzykę do „Pokuty”, wcale nie byłam zachwycona decyzją Akademii Filmowej.  Nie pomogła nawet dominacja fortepianu, instrumentu umiłowanego przez romantyków, samego kompozytora (jakby nie było pianistę) i przeze mnie również.  Oczywiście nie chodziło o zastrzeżenia co do artystycznej  wartości tej partytury, przeszkadzało mi raczej to, że była niezwykle hermetyczna w odbiorze. Czułam, że w „pokutnym” fortepianie „ pokutuje” zbyt duże - nawet jak dla mnie - obciążenie romantycznym postrzeganiem tego instrumentu. Dużo lepsze wrażenie zrobiła na mnie muzyczna oprawa „Jane Eyre”, którą Marianelli objawił światu trzy lata później.  Tajemnicza, chwilami niewinna, chwilami mroczna – taka właśnie była ta muzyka, doskonale oddająca specyficzny klimat wiktoriańskiej Anglii, której realia oglądaliśmy na ekranie. Tym razem znamienną rolę odegrało brzmienie nie fortepianu lecz skrzypiec, które w rękach Jacka Liebecka pięknie nam wszystko wyśpiewały. Przy „Jane Eyre” Marianelli mógł łatwo popaść w pułapkę przesadnej ckliwości, a jednak udało mu się tego uniknąć, przy równoczesnym graniu na naszych emocjach. I właśnie tę, rzadką umiejętność, włoski kompozytor rozwinął i udoskonalił w swoim najnowszym dziele, muzyce do „Anny Kareniny”.   Szłam na ten film trochę bez przekonania, nie wierząc, że z powieści Tołstoja da się jeszcze wycisnąć coś świeżego.  Jakże ja się myliłam! Wszystkim polecam fantastyczną ekranizację Joe Wrighta, która jest wręcz spleciona w miłosnym uścisku – jak Karenina i Wroński – z muzyką. Muzyką, która przenika do obrazu, naturalnie wypływa z fabuły.  W pewnym momencie przestajemy już słuchać jej jako coś, co towarzyszy scenom rozgrywającym się na ekranie, nie rozdzielamy tego. Do naszych zmysłów dociera wymarzona jedność muzyki i obrazu. Marianelli wspaniale scharakteryzował muzycznie postaci w tej historii. Począwszy od frywolnego, zawadiackiego tematu przypisanego do Stiepana Arkadiewicza Obłońskiego aż po piękny, lecz tragiczny motyw Kareniny. Nader trafnie oddał też muzyką klimat czasów i miejsc, o których opowiada „Anna Karenina”.  Udało mu się uchwycić rosyjską śpiewność i melancholię. Dużo się w tej partyturze dzieje, dużo i dobrze.  Polecam zarówno w komplecie  z filmem, jak i osobno na płycie.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Dario Marianelli: Anna Karenina
DECCA

Operacja Desplat

Operacja Desplat

Alexandre Desplat nie powinien narzekać. Jego nazwisko wyraźnie dominowało w muzyce filmowej minionego roku. I nie tylko ilość partytur, które wyszły w 2012 spod ręki tego francuskiego mistrza, robi wrażenie.

 Kilka z nich to naprawdę znaczące ścieżki dźwiękowe, które wywołały przyjemne poruszenie w filmowym świecie. Świecie, w którym muzyczni giganci proponują często kalki swoich wielkich dzieł i oczekują poklasku z urzędu. Desplat ma na to inne, zdecydowanie ciekawsze rozwiązanie. Dostarcza wciąż nowej, pięknej i nieszablonowej muzyki. Jej różnorodność nie stoi wcale w opozycji do niesłychanie rozpoznawalnego stylu, jakim kompozytor znad Sekwany obdarza swoje utwory.

Ostatnie miesiące przyniosły zatem bardzo cenną oprawę muzyczną do animacji „Strażnicy marzeń”, wielce nietuzinkowy album „Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom” (jeśli chodzi o instrumentarium, wręcz edukacyjny) oraz najnowszą kompozycję - „Operację Argo”. Tę ostatnią pozycję chcę polecić  tym razem nie tylko dlatego, że od dawna podziwiam poczynania twórcy muzyki do „Dziewczyny z perłą”. Zawsze odnajduję w jego kompozycjach coś osobliwego, co zasługuje na odnotowanie. I nie myślę tu o brzmieniach charakterystycznych dla Bliskiego Wschodu, które oczywiście budują nastrój w filmie Bena Afflecka. Ten rodzaj muzycznych emocji znamy już choćby z „Syriany”, w której jednak mnogość arabskich „przeszkadzajek” w połączeniu z syntezatorami nie uchroniła soundtracku przed ogólnym efektem braku wyrazistości. W „Operacji Argo” nie ma tego problemu, tym bardziej, że specyficzne, wschodnie brzmienie Desplat zmieszał z wyjątkowo ciekawym wykorzystaniem głosu ludzkiego jako instrumentu perkusyjnego. Fragmenty z użyciem tego właśnie zabiegu zrobiły na mnie największe wrażenie. Żałuję natomiast, że niektóre utwory przepadły w filmie, ale do takich (i bardziej absurdalnych też) sytuacji już się powoli przyzwyczajam. Piosenka, która oczarowała mnie na ścieżce dźwiękowej do filmu „Gangster” najbardziej (dodajmy jednak, że ścieżka ta w całości jest bardzo mocną pozycją) nie weszła nawet na napisy końcowe w filmie…
24 lutego wręczone zostaną Oscary, najbardziej upragnione statuetki świata, również wśród kompozytorów. Czy tym razem szczęście uśmiechnie się do nominowanego właśnie za „Operację Argo” Francuza? Cóż, ja wciąż jeszcze nie pogodziłam się z tym, że w 2007 Akademia nie uhonorowała go za przepiękną muzykę do „Malowanego welonu”…

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic   
Alexandre Desplat: Operacja Argo
WaterTower Music

Od Bacha po Metheny’ego

Od Bacha po Metheny’ego

Dwa lata temu ukazał się debiutancki album Jakuba Kościuszki, niezwykle utalentowanego gitarzysty. Artysta wziął wtedy na warsztat muzykę Marka Pasiecznego, która nigdy wcześniej nie była nagrywana.

Nie tylko nietuzinkowy wybór repertuaru, ale też zjawiskowe interpretacje Kościuszki sprawiły, że płyta „Here Comes The Silent Dusk. Music of Marek Pasieczny” była jedną z ciekawszych gitarowych propozycji na rynku fonograficznym w roku 2010. Od tamtego czasu czekałam na kolejny album wspaniałego, młodego muzyka ze Szczecina. Dzięki jego pracowitości i konsekwencji (żeby wydać pierwszą płytę założył Wydawnictwo muzyczne QBK, które z sukcesem nadal prowadzi) mamy oto „Jakub Kościuszko - Guitar Recital”. Płytę, która tym razem nie skupia się wokół dzieł jednego kompozytora,  jest raczej przeglądem muzycznych fascynacji Jakuba Kościuszki.  Sam artysta zapewnia, że udało mu się zmieścić na tej płycie właściwie wszystkich swoich muzycznych „superbohaterów”. Jest zatem Jan Sebastian Bach, Aleksander Tansman, Astor Pazzolla, Keith Jarrett i Pat Metheny.  Ten zróżnicowany repertuar  (od Bacha po Metheny’ego) sprawia, że album „Jakub Kościuszko - Guitar Recital” jest propozycją dla bardzo szerokiego odbiorcy.  Co więcej, każda pozycja tego  albumu wnosi do naszych wyobrażeń o gitarze coś nowego. Interpretacja transkrypcji II sonaty na skrzypce solo Bacha pokazuje, jak bardzo przychylna bachowskim kompozycjom może być – wbrew pozorom - gitara. Ostatni zaś utwór, temat z filmu „A map of the world” wywołuje gorące dyskusje między zwolennikami gitary klasycznej a akustycznej.  Kościuszko czaruje dźwiękiem, żongluje wszelkimi jego odcieniami, których wydobycie przychodzi mu z niezwykłą łatwością. Jego gra jest nad wyraz plastyczna. Dysponuje ogromną wyobraźnią muzyczną. Nie epatuje wirtuozerią. Technika jest dla niego jedynie środkiem do osiągnięcia zamierzonego celu.  To płyta niesłychanie nostalgiczna. Stylistycznie różnorodna a jednak cała bardzo ciepła i spokojna.  Duże wrażenie zrobiły na mnie cudowne pianissima na granicy niebytu. Pan Jakub gra naprawdę pięknym dźwiękiem, bardzo o to dba, a ja bardzo to cenię. 

Płyta „Jakub Kościuszko - Guitar Recital” powstała w technologii gwarantującej najwyższą jakość dźwięku - Hybrid Super Audio CD. Projekt został zrealizowany w ramach współpracy wydawnictwa QBK i Akademii Sztuki w Szczecinie.

Album można nabyć w sklepie Club CD ( http://ccd.pl ). Dostępna na indywidualne zamówienie jest luksusowa edycja limitowana, w pięknym, drewnianym, wykończonym białą skórą opakowaniu z klonu falistego i drewna padouk (czyli gatunków wykorzystywanych przy budowie gitar).
QBK przygotowało ją z myślą o najbardziej wyrafinowanych gustach kolekcjonerów i audiofilów. Każdy egzemplarz de luxe jest podpisany przez artystę, każdy również ma wygrawerowaną dedykację dla właściciela oraz posiada hasła umożliwiające ściągnięcie dwóch dodatkowych singli (Felicidade i Se ela perguntar) w plikach wysokiej jakości (wav i flac), niedostępnych w wydaniu standardowym.

Jestem niezwykle ciekawy jak taka „recitalowa” płyta zostanie tym razem odebrana przez słuchaczy. Dla mnie, jako producenta i współwydawcy, jest to także przeskok jakościowy, wytyczający nową politykę wydawnictwa – mówi Jakub Kościuszko.  

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

„Jakub Kościuszko - Guitar Recital”
Wydawnictwo QBK i Akademia Sztuki w Szczecinie

Frycek na urodziny

Frycek na urodziny

Jedni lubią zdmuchiwać świeczki na urodzinowym torcie. Drudzy chcą się po prostu wyszaleć. Jeszcze inni wymyślają postanowienia, choć sami nie wierzą, że w nich wytrwają. A Lang Lang, kończąc 30 lat, nagrał z tej okazji swój pierwszy album w całości poświęcony dziełom Chopina. Co oczywiście nie wyklucza wspomnianych wcześniej szaleństw…

Jest to już trzecie nagranie chińskiego pianisty dla Sony Classical. Na płycie dostajemy zbiór Etiud op. 25, Andante spianato & Grande Polonaise oraz wybór krótszych utworów Fryderyka Chopina, które  artysta darzy od dawna wielką miłością, w tym trzy nokturny i walc op. 64 no. 1, znany jako „Minutowy”. Etiudy z op. 25 Chopin zadedykował Marie d’Agoult, ówczesnej kochance Liszta, choć sam nie był zwolennikiem tego romansu, który stanowił główny temat rozmów w paryskich kręgach towarzyskich. Jak na ironię, nie minęło dużo czasu, by za sprawą znajomości z George Sand, sam stał się obiektem podobnych dyskusji. ,,Niełatwo było zrozumieć jego charakter. Składało się nań tysiące odcieni" – mawiał …Liszt. Pomijając jednak same okoliczności powstania op. 25, Chopinowskie etiudy to zjawisko zupełnie wyjątkowe, jak pisał Zdzisław Jachimecki „prawdziwa ewangelia fortepianowej muzyki”. Utwory z gatunku naznaczonego funkcją dydaktyczną, o charakterze ściśle technicznym stały się za sprawą Chopina czymś znacznie ważniejszym. Jak trafnie to ujął Stefan Kisielewski „już sam pomysł etiud: połączyć ćwiczenie z inspiracją – był genialny”. Również Lang Lang podkreśla, że pianiści traktują je w szczególny sposób „ponieważ umożliwiają wszechstronne szkolenie  wielu różnych technik. Ale to nie tylko studia, nie tylko zwykłe ćwiczenia - nie tylko na palce - one pomagają rozwijać umysł oraz  kontrolować różne warstwy swojej emocjonalności.” Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że etiudy Chopina stoją ponad wszystkimi innymi utworami w tej właśnie formie. Poza tym Lang Lang gra je  w sposób niezwykle przemyślany, nie ulegając pokusie pustej wirtuozerii, co jeszcze bardziej podkreśla ich wyjątkowość. Podobnie jest z nokturnami, które znalazły się na tej płycie. Mimo, że Chopin przecież nie stworzył owego gatunku, dla wielu to właśnie nokturny, a nie ballady, czy mazurki stanowią istotę tego, co chopinowskie. Lang Lang wspaniale prowadzi melodię, która u Chopina przypomina włoskie arie belcanto. Ta śpiewność ma tu wielkie znaczenie, ale nie brak też kontrastów i dramatyzmu. Lang Lang przyznaje, że muzyka Fryderyka Chopina towarzyszyła mu od zawsze. Jednym z pierwszych utworów, jakich się nauczył był Grande Valse brillante Es-dur op. 18. Nie jest również tajemnicą, że to właśnie dzięki utworom polskiego kompozytora chiński pianista wielokrotnie zdobywał międzynarodowe uznanie na rozmaitych konkursach, a rewelacyjne wykonanie chopinowskich etiud w wieku 14 zaledwie lat, w sali koncertowej w Pekinie,  otworzyło przed nim drzwi na studia w Filadelfii. Wszystkie te zdarzenia sprawiają, że wybór repertuaru na urodzinowym albumie Lang Langa nie jest zaskakujący. Zaskoczeniem może być natomiast, przynajmniej dla niektórych, ogromna dojrzałość pianisty, który do tej pory postrzegany był jako „wirtuoz-gwiazdor”. Cóż, słychać, że skończył już te swoje 30 lat…

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
„Lang Lang: The Chopin Album”
Sony Classical

Mocne uderzenie na 60

Mocne uderzenie na 60

Podziwiany za mistrzowskie interpretacje dzieł Chopina, tym razem Janusz Olejniczak, jeden z najwybitniejszych polskich pianistów, pamiętny Fryderyk z „Błękitnej nuty” Andrzeja Żóławskiego, albumem „Koncerty” powraca do kompozycji, które grał we wczesnej młodości. I nie są to wcale chopinowskie wspomnienia.

Artysta nie traktuje jednak tego projektu jak  „wycieczki sentymentalnej”. Śmieje się, gdy dziennikarze próbują dorabiać do najnowszego nagrania ideologię, ale jednocześnie podkreśla, że repertuar ten w pełni oddaje „to, co w nim siedzi”. Są to utwory, które pokochał od pierwszego ujrzenia, a raczej usłyszenia. Wszystkie trzy koncerty łączą się  ze znaczącymi wydarzeniami w karierze Janusza Olejniczaka. II Koncert fortepianowy F-dur op. 102 Dymitra Szostakowicza był pierwszym koncertem, który pianista zagrał z orkiestrą w Filharmonii Narodowej, kończąc - to nie jest pomyłka, choć trudno w to uwierzyć -  szkołę podstawową. To że tak młody człowiek poradził sobie z Szostakowiczem (i nie ważne, że była to wtedy tylko II i III część koncertu), to naprawdę nie jest standardowa sytuacja. II Koncert fortepianowy G-dur Maurice’a Ravela Janusz Olejniczak grał jako dyplom ukończenia Akademii Muzycznej. Dodam, że Prokofiew wykonał swój I koncert fortepianowy Des-dur (który również jest na tej płycie) też jako pracę dyplomową, zresztą wygrał nim konkurs A. Rubinsteina. Ten sam koncert Prokofiewa był znowu debiutem telewizyjnym polskiego pianisty. Tak to się wszystko ze sobą sprytnie łączy, ale prawda jest taka, że nawet nie mając pojęcia o wspomnianych wydarzeniach, każdy będzie pod ogromnym wrażeniem słuchając albumu „Koncerty”.  Znawcy pianistycznej materii docenią niesamowitą technikę, wirtuozerię, przy równoczesnym panowaniu nad każdym melodycznym niuansem. Wierni fani artysty zachwycą się rewelacyjną formą pianisty, bo ten album jest naprawdę „mocnym uderzeniem”. Laików zaś na pewno ujmie silnie emocjonalna strona interpretacji oraz duża dawka „pianistycznego humoru”, którego nie brakuje, szczególnie w kompozycji Szostakowicza i Prokofiewa. Nie bez znaczenia jest tutaj również fakt , że Ravel to prawdziwa feeria barw, pole do popisu dla muzycznych kolorystów. A znając przy tym słabość maestro Jerzego Maksymiuka (który poprowadził towarzyszącą na tym nagraniu pianiście Sinfonię Varsovię)  do muzyki twórcy „Bolera”, nie ma się co dziwić, że efekt jest tak olśniewający. Janusz Olejniczak przyznaje, że nie jest zwolennikiem równoczesnego grania i dyrygowania. Uważa, że spotkania z różnymi osobowościami dyrygenckimi mogą wiele wnosić do interpretacji i współpraca taka może nadać kompozycji nowy, ciekawy kształt. Tym bardziej, że partie orkiestry w tych trzech koncertach są wyjątkowo trudne i zespół ma naprawdę duże pole do popisu.  Wyczuwa się jednak w tym nagraniu idealne porozumienie wszystkich zainteresowanych stron.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Janusz Olejniczak Koncerty
Sony Music

Posłuchać MM

Posłuchać MM

Marilyn Monroe - ponadczasowa ikona popkultury. W sierpniu minęło 50 lat od śmierci jednej z największych i najbardziej rozpoznawalnych gwiazd kina. Gdyby żyła, miałaby dziś 86 lat. To publiczność zrobiła ze mnie gwiazdę - jeśli w ogóle nią jestem - publiczność, nie wytwórnia, ani żadna pojedyncza osoba... publiczność – podkreślała w wywiadach. Również dla dzisiejszej widowni (mimo, że większość obecnych fanów Marilyn nie pamięta raczej lat 50.) wciąż jest niedoścignionym symbolem piękna i młodości. Choć na srebrnym ekranie błyszczą i gasną wciąż to nowe filmowe odkrycia, a wygląd i wdzięk (częściej jego brak) współczesnych aktorek idzie raczej w zupełnie innym kierunku niż ten, prezentowany przez najsłynniejszą platynową blondynkę, to jednak nie kto inny, lecz właśnie ona nadal króluje w panteonie światowego kina. Okrągła rocznica przyniosła wiele wydarzeń mających przypomnieć aktorkę, o której śmierci krążą do dziś teorie związane z jej romansem z prezydentem Stanów Zjednoczonych Johnem F. Kennedym, a także jego bratem Robertem, kontaktami artystki z CIA, środowiskami komunistów, a nawet mafią… Hołd Marilyn Monroe został złożony podczas tegorocznego festiwalu filmowego w Cannes. Znalazła się także na plakacie polskiego Planete Doc Film Festival. Prócz wystaw, spotkań i filmów, zdarzają się również próby odczarowania nieco wizerunku MM, który narzucił postrzeganie jej przez pryzmat legendarnej sexbomby. Wydanie fragmentów niepublikowanych dotychczas intymnych zapisków Monroe, jej wierszy i listów, które tworzą niezwykły portret wrażliwej, inteligentnej kobiety, to na pewno jedna z takich prób. Jak na ironię media, które niegdyś wykreowały dla potrzeb opinii publicznej obraz rozkosznie głupiutkiej blondynki, dziś przekonują, że pod boskim ciałem Marilyn kryła znacznie więcej. Oglądając filmy z jej udziałem nieraz można było usłyszeć jak śpiewa, ale mogę się założyć, że mało kto zwracał wtedy uwagę na jej wokalne atuty. Dzięki albumowi „Collector”, który trafił właśnie na sklepowe półki, możemy obiektywnie ocenić jeden z jej mniej docenianych talentów – głos. Marilyn obdarzona była niesłychanie charakterystyczną barwą, wystarczy, że usłyszymy słynne „poo poo pi doo” i nie mamy wątpliwości, że to ona. Monroe potrafiła też wspaniale operować tym głosem, miała to, co jazzmani nazywają feelingiem, czyli wyjątkowe wyczucie frazy i ducha utworu muzycznego, a przy tym jej interpretacje cechowała zdumiewająca naturalność. Nie jest to na pewno podśpiewywanie aktoreczki, którego nie ma sensu słuchać w oderwaniu od kontekstu nagrania. Muszę przyznać, że wysłuchałam tego albumu z niekłamaną przyjemnością, zapominając w pewnym momencie, że to zjawiskowa MM, skupiając się raczej na walorach świetnej artystki jazzowej. „I Wanna Be Loved By You”, „Running Wild”, „Bye Bye Baby”, „When Love Goes Wrong”, „Diamonds Are Girl's Best Friend”, „My Heart Belongs To Daddy” to niektóre z utworów zamieszczonych na wspomnianej kompilacji. Dodatkiem specjalnym do składanki jest niezapomniane wykonanie „Happy Birthday Mr. President”, którym Monroe zachwyciła prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna F. Kennedy’ego i jego gości 19 maja 1962 r. w Madison Square Garden w Nowym Jorku w dniu jego urodzin.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Marilyn

Collector

Milan

Muzyka z podróży

Muzyka z podróży

O tym, jak wielki wpływ na muzykę wywarła słoneczna Italia, na pewno nie muszę nikogo przekonywać. Prawie każdy skrawek włoskiej ziemi kryje w sobie historie związane z jakimś dziełem lub kompozytorem, który na stałe zapisał się w dziejach muzyki klasycznej. Jadąc do Włoch nie należy się jednak spodziewać, że zewsząd otaczać nas będzie belcanto w najlepszym wykonaniu, chyba, że zamierzamy spędzić urlop w La Scali. Ja wybrałam mimo wszystko podróż po Toskanii, z której - prócz wspomnień - przywiozłam album z muzyką, co ciekawe, bynajmniej nie włoską…

Ową płytę nabyłam pewnego pięknego wieczoru, kiedy to trafiłam do zjawiskowo położonego miasteczka, w którym na każdym kroku czuje się oddech historii, ale w przeciwieństwie do większych i bardziej popularnych punktów na toskańskiej mapie, tutaj tę historię można chłonąć w mniej tłocznym, a co za tym idzie bardziej nastrojowym otoczeniu. I kiedy tak przechadzałam się z rodziną po urokliwej Volterze, nagle usłyszałam dźwięk gitary, który na tyle przykuł moją uwagę, że zaczęłam za nim podążać. Muszę podkreślić, że nie było to „zwyczajne” brzmienie tego - jakże popularnego wśród muzyków grających na ulicach - instrumentu. Od razu wiedziałam, że tym razem wykonawca nie ma nic wspólnego z „artystami”, którzy wygrywają w kółko jeden i ten sam utwór, będący niczym innym jak tylko zlepkiem najbardziej rozpoznawalnych tematów. Nie, to było coś zupełnie innego. W tej muzyce słychać było zarówno elementy typowe dla klasycznej hiszpańskiej gitary, flamenco, ale też etno (z naciskiem na mauretańskie brzmienia) no i jazzu. Przy tym gitara brzmiała tak wspaniale! Aż trudno było uwierzyć, że dźwięk mógłby dochodzić z pomiędzy wąskich kamiennych uliczek. Jak się okazało, niezwykła akustyka nie była przypadkowa. Artysta siedział bowiem nad ruinami starożytnego teatru rzymskiego, a więc miejsce do gry wprost wymarzone. Pan nazywa się Felix Manyé-Rodriguez i jest Hiszpanem – gitarzystą i malarzem mieszkającym w Berlinie. W Volterze tylko, albo raczej aż, grał. Pan Felix ma na swoim koncie pięć płyt, ja polecam ostatnią, najnowszą, zatytułowaną „Viajes de colores”. Osiem kompozycji, które choć każda inna, razem doskonale ze sobą korespondują i dopełniają się wzajemnie. Jednak to co najważniejsze, to niebywały nastrój, który ta muzyka wytwarza, niesłychanie wciąga, wręcz hipnotyzuje… Cóż, Toskania już zawsze będzie dla mnie pachnieć wysuszoną trawą i nagrzanym kamieniem, smakować słodkimi jak miód winogronami, brzmieć natomiast, wyjątkowo nie ariami Pucciniego a improwizacjami Felixa Manyé-Rodrigueza.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Felix Manyé-Rodriguez: „Viajes de colores”

Człowiek z wieloma „misjami”

Człowiek z wieloma „misjami”

Cecilia Bartoli zaskakuje każdym kolejnym projektem. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego albumu włoskiej śpiewaczki. Okładka „Mission” wzbudzała ciekawość melomanów jeszcze długo przed premierą płyty. Zresztą Bartoli nie tylko odważnymi (…jak na klasyczną promocję) okładkami pokazuje, że lubi wyzwania i nie boi się nowych artystycznym wcieleń. Obdarzona rzadko spotykanym rodzajem głosu - mezzosopranem koloraturowym - z podobną łatwością wykonuje wirtuozowskie koloratury, jak również liryczne arie przepełnione uczuciem. Jej głos jest nadzwyczaj ekspresyjny, obejmuje niemal trzy oktawy. Bartoli nie ukrywa, że technika jest dla niej bardzo ważna, poświęca jej nieustannemu szlifowaniu wiele czasu. W wywiadach podkreśla jednak, że nie ma sensu pracować nad czymś, kiedy nie wkłada się w to miłości. A ona naprawdę kocha to, co robi. Najnowszym albumem artystka przypomina kompozytora, o którym słyszeli jedynie nieliczni muzykolodzy. W postaci Agostino Steffaniego zafascynowały ją nie tylko umiejętności kompozytorskie, ale również niezwykle tajemnicze życie tego księdza, dyplomaty, kolekcjonera dzieł sztuki, językoznawcy, swata wysoko urodzonych, prawdopodobnie także śpiewaka-kastrata, i… szpiega w służbie Watykanu na dworach niemieckich. To był człowiek z wieloma „misjami”. Wciąż jednak wiemy o nim niewiele. - podkreśla Bartoli i dodaje, że kiedy odkryła jego twórczość, największe wrażenie zrobiła na niej „wysoka jakość” tych dzieł. Kiedy dostałam jego muzykę z bibliotek w Londynie i Wenecji, pomyślałam, że popełniono błąd. „Oni przysłali mi chyba muzykę młodego Haendla!” To prawda, że kompozycje Steffaniego brzmią „jak młody Haendel”. Jego muzyka jest bardzo różnorodna, można w niej odnaleźć wpływy francuskie, włoskie, niemieckie. Niektóre arie brzmią niczym z Cacciniego. Jest to pomost między muzyką Monteverdiego a twórczością Vivaldiego i… całym Wszechświatem. – żartuje artystka, tłumacząc przy tym, że niektóre arie z oper tego wczesnobarokowego kompozytora posiadają pewien rodzaj duchowego połączenia z kosmosem. Słuchając „Mission” rzeczywiście wyczuwa się to, co akcentuje Bartoli, że prawdziwą siłą Steffaniego nie była wirtuozeria, ale miękkość w ariach w wolniejszym tempie. Choć do wspomnianej wirtuozerii zastrzeżeń też mieć nie można. Balansowanie zaś pomiędzy wyraźnie wirtuozyjnymi ariami a delikatnym lamento, tak aby znaleźć odpowiednie emocje dla obu, na pewno do łatwych nie należy. Włoskiej śpiewaczce nie sprawia to jednak kłopotu. Biorąc pod uwagę, że Agostino Steffani był postacią niezwykle barwną (uczestnikiem wielu skandali…) nie dziwi fakt, iż wraz z albumem pojawiła się także powieść „The Jewels of Paradise” autorstwa Donny Leon (autorki poczytnych kryminałów), której bohaterem jest właśnie wspomniany kompozytor.

Muzyka Steffaniego to na pewno duże muzyczne odkrycie, ale o tym, czy rzeczywiście rozbudzi ona ciekawość słuchaczy na tyle, by nie odeszła ponownie w zapomnienie, przekonamy się pewnie dopiero za jakiś czas. Już teraz należy jednak docenić pracę, jaką Włoszka włożyła w próbę popularyzacji twórczości nieznanego kompozytora oraz niezwykłą pasję, z jaką wykonała jego wybrane utwory. Dobrze wiemy, że bez poświęcenia takich właśnie artystów-pasjonatów, nie byłoby nam dane cieszyć się niejedną perłą muzyki dawnej.

W nagraniu płyty Mission, oprócz Cecilii Bartoli udział wzięli: światowej sławy kontratenor Philippe Jaroussky, chór Coro Della Radiotelevisione Svizzera oraz orkiestra I Barocchisti z Lugano grająca na instrumentach z epoki z dyrygentem - Diego Fasolisa.

Album w wersji DELUXE uzupełnia 172-stronicowa książeczka, na którą składają się, obok ilustracji, teksty utworów i eseje muzykologiczne w trzech językach (angielski, francuski i niemiecki).

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Cecilia Bartoli – MISSION

DECCA

Motion Trio mówi „nie” stereotypom

Motion Trio mówi „nie” stereotypom

Pamiętam, jak bardzo urzekła mnie płyta z utworami Fryderyka Chopina w interpretacji Motion Trio. Nie mogłam wręcz uwierzyć, że na akordeonach można wyczarować coś, co przy zachowaniu chopinowskiej specyfiki, dostarcza zupełnie nowych muzycznych wrażeń. Wersja Chopina na trzy akordeony brzmiała totalnie zaskakująco, najpierw wywołując szok, by później zachwycić. I chociaż wcześniej wydawało się, że Chopinem nie można już zadziwić, to jednak drugiej takiej propozycji jak ta, którą oddali - z okazji Roku Chopinowskiego - w nasze ręce krakowscy akordeoniści, na pewno nie znajdziemy. Janusz Wojtarowicz, Paweł Baranek i Marcin Gałażyn są po prostu niesłychanie wszechstronnymi, pomysłowymi i spontanicznymi artystami. Zastanawiałam się też wtedy nad tym, jak bardzo nasze wyobrażenia na temat wykonawstwa dzieł cudownego Fryderyka są stereotypowe, podobnie jak nasze patrzenie na ten skomplikowany i posiadający olbrzymi potencjał instrument - akordeon. Najnowszy album MT znów mówi „nie” stereotypom, ale tym razem w dosyć przewrotny sposób. Kiedy muzycy zapowiadali, że kolejne nagranie zawierać będzie muzykę rosyjską, fani zespołu (do których zresztą należę) wyjątkowo zakładali, że efekt tej pracy będzie oczywisty. Jednak i tym razem okazało się, że Motion Trio nie wolno szufladkować. Najnowsza, ósma już płyta akordeonistów, zawierająca utwory kompozytorów rosyjskich w opracowaniu lidera zespołu, Janusza Wojtarowicza, to kolejny przykład ogromnego wyczucia nieuchwytnej, muzycznej materii. Mam zresztą wrażenie, że Motion Trio może nagrać naprawdę wszystko i za każdym razem zrobi to tak mądrze, że repertuar będzie sprawą drugorzędną. Aranżacje Janusza są bardzo przemyślane, nie epatują niepotrzebnymi udziwnieniami. Oryginał jest w nich potraktowany z wielkim szacunkiem. Jednocześnie „nowe szaty”, w które ubiera go MT, wspaniale wykorzystując przy tym wszystkie możliwości, jakie stwarza akordeon, dodaje mu niepowtarzalnego charakteru. Na płycie dostajemy zatem: „Obrazki z wystawy” Modesta Musorgskiego, kompozycję, która doczekała się tak wielu wersji (jedną z moich ulubionych jest zarejestrowana w latach 80. przeróbka Kazuhito Yamashity na gitarę klasyczną), że tworzenie kolejnej to prawdziwe wyzwanie. Wyzwanie, któremu MT jak zwykle sprostało. Kolejne pozycje to: trzy słynne utwory Prokofiewa, genialnie zagrane „Andante” z II Koncertu fortepianowego F-dur Dymitra Szostakowicza a także przebojowy „Taniec z szablami” Arama Chaczaturiana. Muzycy Motion Trio powiedzieli kiedyś, że wyznają zasadę: „muzyka doskonale poradzi sobie bez MT, natomiast my bez muzyki...?” Ja osobiście nie wyobrażam sobie już muzyki bez tych trzech cyi, kaloryferów, organów na szelkach – jak kto woli.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Motion Trio

Mussorgsky. Prokofiev. Shostakovich. Khachaturian

Akordeonus Records

Grzechem nie posłuchać

Grzechem nie posłuchać

Artysta, którego muzykę kochają przynajmniej trzy pokolenia Polaków. Mistrz zadziwiająco prostych a zarazem bezdyskusyjnie pięknych melodii. A takie, jak wiadomo, najtrudniej skomponować. Seweryn Krajewski - oddał niedawno w nasze ręce album z muzyką, którą pisał do filmów fabularnych, seriali i spektakli TV, w aranżacji i orkiestracji Krzysztofa Herdzina. O tym, że zainteresował się dawno temu muzyką filmową zdecydował motyw z filmu „Posłaniec” z partyturą Michela Legranda. To było jak piorun! – wyznaje Krajewski. Pomysł na album z odświeżonymi utworami głównie z lat 80. zrodził się z potrzeby usłyszenia ich w nowych, bardziej „naturalnych” aranżacjach. Takie to sztuczne i plastikowe, że kiedy teraz tego słucham, jest to dla mnie nie do zniesienia. Jazgot. Nie mogę nawet pokazać nikomu, że pisałem muzykę filmową, bo nikt by tego nie wytrzymał. No i pomyślałem sobie kiedyś, że tam jest zbyt wiele fajnych tematów, które już nigdy nie ujrzą światła dziennego… –tłumaczy kompozytor. Płyta „Filmowo by Krzysztof Herdzin” prezentuje zatem piękne melodie Seweryna Krajewskiego, jednak tym razem zagrane przez „prawdziwą” orkiestrę i naturalne instrumenty. Nagrania zrealizowano w czerwcu 2011 r. w warszawskim studio Sound and More z udziałem Orkiestry Sinfonia Viva oraz Krzysztofa Herdzina (fortepian, klawesyn, harmonijka ustna, instrumenty perkusyjne), Marcina Majerczyka (gitara klasyczna), Roberta Murakowskiego (flugelhorn) i Aleksandry Bieńkowskiej (wokalizy). Nad całością realizacji czuwał Tadeusz Mieczkowski. Seweryn Krajewski przyznaje, że nigdy nie przepadał za przyklejaniem mu etykietki kompozytora muzyki do komedii, kompozytora lekkich i przyjemnych melodii. To zapewne tłumaczy wyjątkową nastrojowość i melancholijność albumu. W końcu mistrzami dla Krajewskiego – do czego polski artysta otwarcie się przyznaje - byli tacy kompozytorzy jak Ennio Morricone, czy Francis Lai. Jedno jest pewne, słuchając tej płyty można się rozmarzyć, zapomnieć. Wspaniały prezent dla ukochanej osoby, do wspólnego słuchania w długie, zimowe wieczory. Polecam szczególnie album w wersji deluxe, który zawiera zarówno płytę „Jak tam jest” jak i „Filmowo by Krzysztof Herdzin”. Bo jedyne, czego mi brak słuchając tej ostatniej, to głos Seweryna Krajewskiego, podwójny album oferuje zaś zarówno płytę śpiewaną, jak i tę z utworami instrumentalnymi. A nie posłuchać tego cudownego głosu, byłoby grzechem!

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Seweryn Krajewski
„Jak tam jest” (CD1) + „Filmowo… by Krzysztof Herdzin” (CD2)
DELUXE EDITION, premiera: 17.10.2011

Świąteczna radość wspólnego muzykowania

Świąteczna radość wspólnego muzykowania

„Puellae Orantes”, czyli „dziewczęta modlące się”, taką nazwę nosi Dziewczęcy Chór Katedralny istniejący od 1985 roku przy Bazylice Katedralnej w Tarnowie. Założycielem i dyrygentem chóru jest ks. Władysław Pachota, za kształcenie wokalne odpowiada Aleksandra Topor, wykonująca również sopranowe partie solowe. W zeszłym roku chór świętował Srebrny Jubileusz, 25-lecie istnienia. Przez te ćwierć wieku „Puellae Orantes” niesłychanie rozwinął swe umiejętności. Z zespołu, który powstał, by wzbogacać swym śpiewem liturgię w katedrze, przerodził się w chór biorący udział w najbardziej prestiżowych konkursach międzynarodowych (Międzynarodowy Konkurs Polifoniczny Guido d’Arezzo, Międzynarodowy Konkurs C.A. „Seghizzi” w Gorizii). Jest też jedynym polskim zespołem, który został zaproszony do udziału w Międzynarodowym Festiwalu Chórów Laureatów w Vaison la Romaine, we Francji. Jednak wysoki poziom artystyczny „Puellae Orantes” nie jest przypadkiem, lecz efektem żmudnej, wieloletniej pracy artystycznej i wychowawczej. Do chóru należą dziewczęta w wieku 10-19 lat z Tarnowa i kilkunastu okolicznych miejscowości. Zespół spotyka się trzy razy w tygodniu. Jego repertuar jest bardzo zróżnicowany: od chorału gregoriańskiego po muzykę współczesną. - Kto śpiewa, ten modli się dwa razy – mówi ks. Władysław Pachota, który co roku odwiedza wszystkie szkoły podstawowe w Tarnowie i okolicach, by przesłuchać wszystkie dziewczęta, wyrażające chęć zaśpiewania. Chór nagrał do tej pory 6 płyt CD, z których dwie: „Magnificate et glorificate Dominum” oraz „Klasycy Wiedeńscy” otrzymały nominację do polskiej nagrody fonograficznej „Fryderyk” (2007 r. i 2010 r.). „Puellae Orantes” oddaje właśnie w nasze ręce kolejny album, tym razem z kolędami i pastorałkami, a więc repertuarem idealnie wpisującym się w obecny nastrój. Utwory zawarte na płycie opracowane zostały dla chóru „Puellae Orantes” przez kompozytorów: Pawła Łukaszewskiego i Miłosza Bembinowa. Do współpracy przy najnowszym nagraniu chór zaprosił znakomity kwartet smyczkowy „DAFÔ”, którego trzy płyty nagrodzone zostały „Fryderykiem”. Dostajemy zatem nagranie na najwyższym poziomie wykonawczym, któremu nie brak jednak świeżości i młodzieńczego zapału. Pierwsza część płyty to znane i lubiane kolędy („Cicha noc”, „Z narodzenia Pana”, „W dzień Bożego Narodzenia”, „Anioł pasterzom mówił”, „Bóg się rodzi”) w aranżacji Pawła Łukaszewskiego, druga zaś zawiera suitę kolędową zatytułowaną „Dziecię Narodzone” opracowaną na chór żeński i kwartet smyczkowy przez Miłosza Bembinowa. Jeśli ktoś szuka świątecznej płyty, która zabrzmi tradycyjnie a jednocześnie pełna będzie radości ze wspólnego muzykowania, to album ten jest właściwym wyborem. Prócz płyty CD wspomniane wydawnictwo zawiera również nagranie DVD z zarejestrowanym Tarnowskim Koncertem Noworocznym, który miał miejsce 8 stycznia 2011 r. w Bazylice Katedralnej w Tarnowie. Całość wydana została w barwach DUX.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Łukaszewski & Bembinow
kolędy i pastorałki / carols
chór PUELLAE ORANTES
kwartet DAFÔ
DUX

Karłowicz reaktywacja

Karłowicz reaktywacja

Karłowicz reaktywacja

22 stycznia 2009 roku sejm uczcił uchwałą pamięć wybitnego polskiego kompozytora, czołowego przedstawiciela nurtu ideowo-artystycznego zwanego „Młodą Polską w muzyce”. „Mieczysław Karłowicz zapisał się w dziejach polskiej kultury muzycznej jako jeden z najwybitniejszych kompozytorów, wspaniały symfonik, autor genialnych poematów symfonicznych, nieustępujących pod względem artystycznym arcydziełom tego gatunku współczesnych mu kompozytorów europejskich, twórca kanonu młodopolskich pieśni, wspaniały publicysta” - podkreślono w uchwale, którą posłowie przyjęli przez aklamację. Czy jednak rok 2009 w pełni zaspokoił oczekiwania miłośników Karłowicza? Chyba nie do końca. Ja sama wciąż czuję niedosyt wydarzeń związanych z setną rocznicą śmierci tego wyjątkowego człowieka, który zginął tragicznie w zwałach lawiny śnieżnej w czasie samotnej wyprawy w Tatry, u stóp Małego Kościelca, mając zaledwie 32 lata. Choć nie zdążył wypowiedzieć jako kompozytor ostatniego słowa, to i tak udało mu się osiągnąć na przełomie XIX i XX wieku europejski i światowy poziom. Czemu więc nie mogę pozbyć się wrażenia, że pamięć o Karłowiczu nie jest należycie pielęgnowana? Powszechna wiedza na temat jego twórczości często ogranicza się do poematu symfonicznego „Stanisław i Anna Oświecimowie”, którego tytuł i tak na ogół jest przekręcany… To przykre. Przy okazji rocznicy przypominano, że jego pasją, oczywiście obok muzyki, była fotografia i góry, że był jednym z pionierów polskiego taternictwa i turystyki górskiej oraz jednym z inicjatorów powołania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, które powstało już po jego tragicznej śmierci. Nie były to chyba jednak skuteczne nauki, bo sondy na temat Karłowicza wciąż dają żenujące rezultaty. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że Orkiestra Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Antoniego Wita oddaje w nasze ręce kolejne nagrania, które realizuje w ramach projektu obejmującego wydanie wszystkich dzieł orkiestrowych Karłowicza dla wytwórni NAXOS. Wspaniały dyrygent, jakim jest maestro Antoni Wit tym razem wziął na warsztat Serenadę op.2 i Koncert skrzypcowy op. 8 (płyta o numerze katalogowym 8.572274) oraz Symfonię „Odrodzenie” i muzykę do dramatu „Bianca da Molena” (płyta o numerze katalogowym 8.572487). Pierwszy album został już dostrzeżony w prestiżowym magazynie płytowym Gramophone, drugi lada moment zapewne podzieli jego los. Serenada op.2 pierwszy raz wykonana została na popisie uczniów Henryka Urbana (do których zaliczał się również młody Karłowicz) w Berlinie. W latach studiów Karłowicz skomponował także muzykę do dramatu J.Nowińskiego Biała gołąbka. Uwertura do Białej gołąbki znana też pod tytułem Bianka z Moleny po raz pierwszy zabrzmiała przed publicznością, podobnie jak Serenada op.2, na popisie uczniów kompozycji. W tym czasie Karłowicz bardzo zdecydowanie opowiadał się za kierunkiem neoromantycznym, wagnerowskim. Pracę nad Symfonią „Odrodzenie” podjął jeszcze podczas studiów w Berlinie, jednak ukończył ją już po powrocie do kraju. Tutaj także skomponował w 1902 roku Koncert skrzypcowy A-dur op. 8 dedykowany Stanisławowi Barcewiczowi. 21 marca 1903 roku miał miejsce w Berlinie koncert kompozytorski Karłowicza, na którego program złożyły się trzy z czterech polecanych tym razem przeze mnie kompozycji, nie zabrzmiała tam jedynie Serenada op.2, za pulpitem dyrygenckim stanął oczywiście sam kompozytor. Oceniana przez ówczesną krytykę na ogół nieprzychylnie twórczość Karłowicza dziś broni się sama. Nagrania takie jak te, które proponuje nam doświadczony i konsekwentny Antoni Wit, stanowią nieoceniony skarb na polu popularyzacji dorobku kompozytorskiego Mieczysława Karłowicza. Stwarzają nam też okazję do samodzielnej oceny mniej popularnych dzieł polskiego twórcy, których tytuły rzadko mamy okazję odnaleźć na afiszach sal koncertowych. Interpretacje, które wychodzą spod batuty Antoniego Wita to zawsze gwarancja najwyższej jakości wykonawczej. Nie inaczej jest tym razem. Współpraca z wytwórnią NAXOS to także jego zasługa. Na dwóch najświeższych nagraniach będących owocem tej współpracy dyrygent pewną ręką prowadzi zespół, który wykonując kompozycje należące do wczesnych utworów Karłowicza i tak wspaniale oddaje ducha twórczości artysty, mającego przecież zyskać później miano pierwszego wielkiego polskiego symfonika. Na szczególną uwagę zasługuje wykonanie Symfonii e-moll „Odrodzenie”, zdradzającej już wpływy muzyki programowej, w której odczuwalny jest wpływ Czajkowskiego. Orkiestrze doskonale udało się odmalować nastrój smutku, melancholii, tajemnicy bytu i śmierci, tak przenikających to dzieło. Uwagę przykuwa również świetna interpretacja Koncertu skrzypcowego A-dur op. 8, w którym partię solową wykonał rosyjski artysta Ilya Kaler, skrzypek, który wygrał trzy najbardziej prestiżowe konkursy wiolinistyczne świata - im. Czajkowskiego w Moskwie, im. Sibeliusa w Helsinkach i Premio Paganini w Genui. Ten wirtuozowski, ale zarazem symfoniczny utwór, który mimo wyraźnych nawiązań do największych romantycznych dzieł tego gatunku jest dziełem bardzo osobistym, z charakterystyczną, przyciemnioną kolorystyką orkiestry, wciąż nie doczekał się należnego mu zainteresowania skrzypków. Ilya Kaler w bardzo przemyślany sposób prowadzi nas przez tę wyjątkową kompozycję, która stanowi pomost między wirtuozowskimi utworami Lipińskiego i Wieniawskiego a nowatorskim koncertem Szymanowskiego. Orkiestra, która pełni w tym dziele równie ważną rolę, także dotrzymuje kroku soliście. Już czekam na kolejne nagrania z tej serii.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

KARLOWICZ, M.: Serenade / Violin Concerto (Kaler, Warsaw Philharmonic, Wit)
KARLOWICZ, M.: Symphony in E minor, "Rebirth" / Bianca da Molena (Warsaw Philharmonic, Wit)

Na dobry początek

Na dobry początek

Na dobry początek

Co to jest uwertura? Najprościej rzecz ujmując jest to orkiestrowy utwór wprowadzający do opery, operetki lub innego dzieła muzyczno-scenicznego oparty na jego tematach melodycznych. Wiedza ta, dla niektórych oczywista, innym pomoże podjąć decyzję o posiadaniu albumu, który niedawno pojawił się na rynku fonograficznym. Bo żeby sięgnąć po „Andrea Marcon - MOZART: Overtures” wcale nie trzeba być amatorem opery (termin nie wiedzieć czemu coraz bardziej dziś wstydliwy…), nie potrzebna jest również znajomość Mozartowskich oper, które wspomniane uwertury poprzedzają. Owe wstępy do operowych dzieł wielkiego Wolfganga Amadeusza (może nie wszystkie, ale kilka na pewno) od dawna zajmują bowiem zasłużone miejsce w repertuarze koncertów symfonicznych jako samodzielne utwory orkiestrowe i tak też nie od dziś są nagrywane. „Lubię, gdy aria pasuje do śpiewaka jak dobrze skrojone ubranie” mawiał Mozart, a ja lubię (parafrazując „Szekspira opery”, jak nazywał Mozarta dyrygent Bruno Walter), gdy uwertura pasuje do opery, ale równie dobrze można ją założyć do… dżinsów. By zakończyć tę, chyba nie do końca udaną, tekstylną dygresję, dodam, że nie mam pojęcia, jak ubrany był Andrea Marcon kompletując album ze słynnymi uwerturami Mozarta (choć domyślam się, że jak na Włocha przystało gustownie). Wiem natomiast, że ułożył je chronologicznie ukazując w ten sposób rozwój muzycznego kunsztu wiedeńskiego "geniusza". Marcon, jeden z najwybitniejszych dyrygentów swojego pokolenia, wraz z orkiestrą La Cetra prezentuje uwertury Mozarta z wielkim kunsztem i stosownym wyczuciem stylu wykonawczego, nie brak też w owych interpretacjach emocji, które zadowoliłyby zapewne samego kompozytora. Zarówno zróżnicowana pod względem nastroju uwertura do opery „Don Juan”, jakże żywiołowa do „Wesela Figara”, czy pogodna do „Czarodziejskiego fletu”, każda z nich wymaga od orkiestry i prowadzącego ją dyrygenta precyzji technicznej oraz interpretacyjnej. Album „Andrea Marcon - MOZART: Overtures” z nawiązką spełni a te wymogi.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Andrea Marcon - MOZART: Overtures
La Cetra - Barockorchester Basel
ANDREA MARCON
Deutsche Grammophon

Z Rubinsteinem w roli głównej

Z Rubinsteinem w roli głównej

Niektóre tytuły zobowiązują. Tak jest i w tym przypadku. Album „Chopin Exclusive” sprostał jednak wyzwaniu i jak najbardziej zasługuje na swoją nazwę. Ponad dwie godziny kompozycji Fryderyka Chopina w samych wyśmienitych interpretacjach. Wśród wykonawców: Światosław Richter, Nelson Freire, Philippe Entremont, Jewgienij Kissin, Emanuel Ax, Fou Ts’Ong, John Browning i przede wszystkim uwielbiany przez mnie Artur Rubinstein. To właśnie obecność wykonań „króla fortepianu” – jak lubili go nazywać Amerykanie, choć on sam za tym określeniem ponoć nie przepadał – jest według mnie największym walorem tego albumu i decyduje o jego ekskluzywności. Wychowałam się na nagraniach Rubinsteina. Słuchając gry tego wybitnego pianisty, zawsze żałowałam, że nie będę mogła z nim nigdy porozmawiać, a przecież chciałabym mu zadać tyle pytań. Pytań, które nie dotyczyłyby ani techniki, ani wirtuozerii lecz sprowadzałyby się właściwie do jednego: Jak Pan to robił Panie Rubinstein, że wszyscy chcieli Pana słuchać? Bo Rubinstein to nie tylko jeden z największych pianistów XX wieku, to również jedna z największych osobowości XX wieku. Jego życie było niezwykle barwne. Mówił biegle ośmioma językami i lubił zapalić dobre kubańskie cygaro. Picasso namalował 24 szkice do jego portretu. Żartował, że znał Picassa, jeszcze zanim stał się "tym" Picassem, a on "tym" Rubinsteinem. Ludzie kochali nie tylko pianistę, jakim był, kochali Artura Rubinsteina – człowieka. Jego gra była pełna wyobraźni, przy fortepianie pozostawał zawsze spokojny i opanowany. Uważał, że tworzenie muzyki jest czymś metafizycznym. Rubinstein był także jednym z największych propagatorów twórczości Fryderyka Chopina i w ogóle nieocenionym popularyzatorem polskiej muzyki. Jako jeden z niewielu polskich pianistów XX wieku – obok Ignacego Jana Paderewskiego – do dziś jest rozpoznawany na całym świecie. Niestety obcokrajowcy kojarzą go często bardziej jako Amerykanina niż Polaka. A przecież Rubinstein czuł się Polakiem do końca swojego długiego życia. Mimo że po wojnie przyjął obywatelstwo amerykańskie i zamieszkał w Stanach Zjednoczonych, wciąż powtarzał: „Kocham mój kraj rodzinny, ale jest to miłość, która nie ma nic wspólnego z nacjonalizmem czy szowinizmem... małą część życia spędziłem w kraju. Ale wszystko, co polskie, ma dla mnie nieodparty urok i często przyprawia mnie o nostalgię. Źródłem tego może być coś, co nazwałbym autentycznością. Pory roku na przykład są tu autentyczne: nie ma mowy o pomyłce, są tym, czym powinna być symfonia – czterema częściami, idealnie ze sobą zharmonizowanymi. Nie ma żadnego pomieszania, każda pora przeżywa swój krótki żywot, osiągając pełnię właściwego dla niej piękna". Z tymi porami roku, to trochę się w ostatnich latach pozmieniało, ale bez względu na pogodę albumów, na których obecne są nagrania Artura Rubinsteina, warto posłuchać. Ciekawostką jest również to, że książeczka dołączona do tego wydawnictwa posiada tłumaczenie tekstu na angielski, japoński, chiński i wietnamski, przez co album stanowi idealną pamiątkę dla cudzoziemców odwiedzających Polskę.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Chopin Exclusive
SONY CLASSICAL

Chopin na Wawelu

Chopin na Wawelu

Chopin… Wiele osób czuje po minionym roku przesyt chopinowskiej tematyki. Ja nie. Może dlatego, że nie sięgałam po wszystkie ukazujące się na rynku albumy z jego nazwiskiem na okładce, starałam się raczej bardzo ostrożnie wybierać w tym prawdziwym gąszczu propozycji.

Rok Chopinowski oficjalnie zakończono Koncertem w Filharmonii Narodowej, podczas którego szef resortu kultury Bogdan Zdrojewski podkreślił, że „Rok Chopinowski w jakimś sensie zamykamy, ale nie kończymy.” Dodał też, że nie był to rok zmarnowany, z czym zdecydowanie się zgadzam. W całym kraju odbyło się bowiem ponad 2600 wydarzeń artystycznych związanych właśnie z Rokiem Chopinowskim, natomiast z danych Ministerstwa Spraw Zagranicznych wynika, że na świecie imprez takich było ponad 3600. Album, który chcę tym razem polecić też w pewnym sensie wpisał się w obchody rocznicowe, ponieważ jest to materiał zarejestrowany w lipcu 2010 roku, dokładnie 2 lipca na Dziedzińcu Arkadowym Zamku Królewskiego na Wawelu podczas koncertu inaugurującego III Festiwal „Wawel o zmierzchu”. Festiwal, którego ostatnia edycja poświęcona była oczywiście Chopinowi. Jest to podwójna płyta live (DVD + CD)bardzo ciekawego pianisty młodego pokolenia Alexandra Gavrylyuka, laureata znaczących międzynarodowych konkursów pianistycznych, koncertującego w najbardziej prestiżowych salach całego świata. Nagranie to ma również pewien wymiar historyczny, ponieważ do tej pory nikt nie wykonał i nie nagrał w tym wyjątkowym miejscu, jakim jest wawelski dziedziniec, obu koncertów Chopina. Pianiście towarzyszyła jedna z najlepszych polskich orkiestr - AUKSO pod batutą Marka Mosia. I chociaż należę do osób, które wyznają zasadę, że muzyka broni się sama a słuchając jej wystarczy zamknąć oczy i ćwiczyć wyobraźnię, to jednak dołączenie w tym przypadku DVD oceniam jako bardzo trafny zabieg. Piękne ujęcia Dziedzińca Arkadowego na tle powoli zapadającego zmierzchu i rozświetlonej nocy naprawdę robią wrażenie, szczególnie w połączeniu z grą Gavrylyuka. Oczywiście żadne nagranie nie zastąpi naszej obecności na tak nastrojowych koncertach i już teraz warto zarezerwować sobie czas, by uczestniczyć w IV edycji „Wawelu o zmierzchu”, jednak zapoznanie się z tym albumem na pewno będzie mieć działanie mocno motywujące.

Wydawnictwo ukazało się nakładem grupy twórczej Castello i jest drugim już nagraniem na żywo podczas festiwalu „Wawel o zmierzchu”.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Chopinowski rezonans

Chopinowski rezonans

Każdy z nas choć raz, słuchając jakiejś melodii, doznał zapewne uczucia: ja to już gdzieś słyszałem... Takie wrażenie może nas dopaść niezależnie od muzycznego gatunku, któremu kibicujemy. Często są to niestety cytaty, których źródło, nawet jeśli było jedynie niewinną inspiracją, zostało wstydliwie pominięte. Zdarza się nawet, że „winowajcy” nieświadomi są własnych zapożyczeń. Nie o takim jednak procederze tym razem mowa. Zachęcam do zmierzenia się z bardziej wysublimowanym rodzajem inspiracji.

„Jednym z prawdziwych cudów natury jest proces przenoszenia materiału genetycznego pomiędzy osobnikami jednego gatunku; zachodzi on niekiedy na dużym obszarze geograficznym, pozwalając biologom na prześledzenie dróg rozwoju gatunku. Proces ten jest w pewnym sensie analogiczny do przenoszenia cech utworów muzycznych pomiędzy kompozytorami i epokami” - tak opisuje to zjawisko Kevin Kenner, wspaniały pianista, którego album „Chopin - Resonances” dokonuje wyjątkowo ciekawego porównania wybranych kompozycji Fryderyka Chopina, których poszczególne cechy przenoszone były przez kolejne pokolenia kompozytorów. Ten korowód zaskakujących mutacji mieści w sobie zarówno kompozycje, których skojarzenia z Chopinowskimi motywami są raczej luźne, jak w przypadku Nokturnu B-dur Ignacego Jana Paderewskiego, czy „The Peace Piece” Billa Evansa, ale także te, w których zapożyczenia są jak najbardziej przemyślane, o czym możemy się przekonać słuchając Nokturnu h-moll Milija Bałakiriewa, czy „Dream Images from Makrokosmos Vol.2” George’a Crumba.

Ten album jest osobistym hołdem Kevina Kennera wobec geniusza Fryderyka Chopina „wyjątkowego kompozytora, którego dźwiękowy świat znajdywał rezonans na całej kuli ziemskiej nie tylko w ciągu ostatnich 200 lat, ale także i dziś, inspirując i ożywiając dzieła niezliczonych kompozytorów.” Słuchając wybranych i zagranych przez amerykańskiego pianistę utworów mamy wrażenie, jakbyśmy wyruszali w niezwykłą podróż, pełną przygód i nieznanych lądów, w sercu mając jednak wciąż „dom”, do którego możemy w każdej chwili zawinąć. „Domem” jest w tym przypadku Chopin i jedyne w swoim rodzaju brzmienie jego muzyki. Polecam gorąco ten album, jako jedną z ciekawszych propozycji wpisujących się w obchody Roku Chopinowskiego, który właśnie żegnamy.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Kevin Kenner: Chopin – Resonances, DUX

Roxanne z wizytą w orkiestrze

Roxanne z wizytą w orkiestrze

20 września nastąpi oficjalne otwarcie zmodernizowanego Stadionu Miejskiego w Poznaniu. I chociaż moje zainteresowanie tym wydarzeniem normalnie plasowałoby się mniej więcej na tym samym poziomie co spławikowe zawody wędkarskie, czyli znikomym, to jednak czekam na oddanie do użytku pierwszej areny piłkarskich mistrzostw Europy 2012 roku z wypiekami na twarzy, bo uświetnić je ma… koncert Stinga. Niepowtarzalna okazja dla wszystkich polskich fanów artysty, który od kilku lat konsekwentnie eksploruje rozmaite klasyczne połacie, ujawniając swe „szlachetniejsze” oblicze. Zanim to jednak nastąpi, o tym jak przebiega kolejny etap romansu byłego lidera The Police z klasyką, można się dowiedzieć słuchając albumu „Symphonicity”. To właśnie utwory z tej płyty, największe przeboje Stinga w nowych, orkiestrowych aranżacjach, zabrzmią podczas poznańskiego koncertu oraz pozostałych kilkudziesięciu występów, które składają się na światowe tournee promujące jego najnowszy album. Podczas trasy koncertowej, rozpoczętej 2 czerwca, artyście towarzyszy Royal Philharmonic Concert Orchestra pod dyrekcją Stevena Mercurio. Na scenie obok Stinga pojawia się też grupa jego dobrych przyjaciół a zarazem doskonałych muzyków: Dominic Miller (wieloletni gitarzysta Stinga), Rhani Krija (multiperkusista), David Cossin (multiperkusista specjalizujący się w muzyce eksperymentalnej) oraz Jo Lawry (wokalistka) i Ira Coleman (basista). Album „Symphonicity” ukazał się w sprzedaży w połowie lipca, ale wciąż wzbudza ogromne zainteresowanie. Ci, którzy go jeszcze nie słuchali, wytaczają ciężkie działa twierdząc, że Gordon Matthew Sumner, alias Sting ubiera swoje sprawdzone kompozycje w „klasyczne fatałaszki” tylko z myślą o łatwym zarobku. Ci natomiast, którzy zapoznali się już z nagraniem i nie bulwersuje ich nowe, zaskakujące brzmienie, nawet takich hitów jak „Roxanne” czy „Englishman in New York”, chwalą wytrawne aranżacje oraz wciąż świetną kondycję głosową Stinga. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy, chociaż nie wszystkie kompozycje, które znalazły się na „Symphonicity” uważam za udane. Ogólnie jednak oceniam tę płytę bardzo wysoko. Podoba mi się pomysłowość z jaką potraktowano stare partytury i wszechobecny profesjonalizm. Idealna synchronizacja, ale nie pozbawiona chwil refleksyjnych, w których panuje rubato. Za największy plus tego projektu, uważam jednak bezkonfliktowe połączenie dwóch muzycznych światów i co za tym idzie okazję do spotkania się ludzi, którzy w innych okolicznościach nie mieli by pewnie szans bawić się wspólnie muzyką.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Sting - „Symphonicity”

Deutsche Grammophon

Chopin na trzy cyje

Chopin na trzy cyje

Rok Chopinowski w pełni, a co za tym idzie jeden pomysł na uczczenie obchodów goni drugi. Koncertów, wystaw, czy konkursów literackich jest bez liku, ale na tym nie koniec. Rozmaite – mniej lub bardziej udane- eventy, instalacje, np. w formie „chopinowskich przystanków”, czy atrap fortepianów w różnych, nie zawsze oczywistych lokalizacjach, to również duży procent propozycji przygotowanych z myślą o naszym narodowym kompozytorze. Jednak najbardziej trwałym wspomnieniem, które pozostanie po roku 2010 będzie zapewne cała masa nagrań wyprodukowanych tylko i wyłącznie z tego powodu. Oczywiście jest wśród tych produkcji wiele okolicznościowych chwastów, ale jest też coraz więcej takich, po które warto będzie sięgać także wtedy, gdy emocje związane z rocznicą dawno już opadną. Do takich właśnie należy album Motion Trio zatytułowany po prostu „Chopin”. I chociaż wydawałoby się, że Chopinem nie można już zadziwić, to jednak drugiej takiej propozycji jak ta, którą oddają w nasze ręce (albo raczej uszy) krakowscy akordeoniści, na pewno nie znajdziemy. Ich wersja Chopina na trzy akordeony brzmi totalnie zaskakująco, najpierw wywołuje szok, ale później zachwyt. To początkowe poruszenie, jakie wzbudza w nas ów album spowodowane jest prawdopodobnie tym, że nie łączymy chopinowskiej twórczości z brzmieniem cyi, czy jak kto woli: zmarszczem, wstydem, kaloryferem, świnią, organami na szelkach, bo takie określenia akordeonu również funkcjonują. Nasze wyobrażenia na temat wykonawstwa dzieł wspaniałego Fryderyka są równie stereotypowe, jak nasze patrzenie na ten skomplikowany i posiadający olbrzymi potencjał instrument. Jak Chopin, to musi być wytwornie i najlepiej smutno ( choć Chopin wcale nie był smutasem, czego dobitnie dowodzi chociażby poczucie humoru, jakim nasycone są jego listy) a jak akordeon, to przaśnie i na folkową nutę…

Motion Trio próbuje z tym ostatnim przekłamaniem walczyć już prawie 15 lat. Za cel stawiają sobie nobilitację akordeonu, pokazanie nieograniczonej gamy jego brzmieniowych możliwości oraz sprawdzenia się w każdym gatunku muzyki. Właściwie od kiedy w 2000 roku otrzymali Grand Prix IV Międzynarodowego Konkursu Współczesnej Muzyki Kameralnej im. Krzysztofa Pendereckiego cały czas udowadniają, że trio akordeonowe wcale nie jest w niczym gorsze od np. kwartetu smyczkowego. Zresztą marzeniem Janusza Wojtarowicza, lidera Motion Trio jest, by hasło „trio akordeonowe” oznaczające klasyczny zespół wykonawców znalazło się w światowych słownikach muzycznych, z oxfordzkim włącznie. Albumem „Chopin” muzycy dowiedli również, że akordeony jak najbardziej zasługują, aby grać preludia, nokturny, mazurki, czy inne dzieła Fryderyka Chopina. Natomiast odważne aranżacje nie muszą być od razu profanacją lecz oryginalnym odczytaniem muzyki, która głęboko zakorzeniona jest w każdym z nas, ale nie każdy wie co z tym zrobić. Motion Trio wie.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Chopin. Motion Trio
AKORDEONUS RECORDS

Podróż w nieznane

Podróż w nieznane

Za co fani kochają Nigela Kennedy’ego? Myślę, że przede wszystkim za jego nieprzewidywalność. Za to, że wciąż zaskakuje nowymi pomysłami. Nie boi się przy tym konfrontacji z żadnym gatunkiem muzycznym. Ja natomiast zawsze najbardziej ceniłam (tak mi się przynajmniej do tej pory wydawało) tę klasyczną postać jego gry. Dlatego kiedy wpadł mi w ręce album „Shhh!” trochę się przestraszyłam. Przytłoczył mnie eklektyzm tej składanki. Na jej podstawie można bowiem sporządzić mały spis gatunkowy, od jazzu po funck rock.

Zatem po pierwszym przesłuchaniu odłożyłam wspomnianą płytę, żeby ochłonąć, odczekałam trochę, znów do niej wróciłam i tak kilka razy…I po pewnym czasie doszłam do wniosku, że trochę spanikowałam. Chyba powinnam bardziej zaufać intuicji Kennedyego, która podpowiada mu wybieranie tych zaskakujących, nowych ścieżek. Ścieżek, które wydają się nam być zupełnie nie po drodze, lecz po pewnym czasie i ku naszemu zaskoczeniu nie mamy ochoty z nich zbaczać. Faktem jest, że „Shhh!” to kusząca podróż w nieznane i dla tych, którzy nie lubią ryzyka (cóż, jedni jeżdżą na wakacje w ciemno, inni rezerwują wciąż ten sam hotel) może to być szok. Bo tutaj każde nagranie, jak w kalejdoskopie odkrywa przed nami różne nurty, różne inspiracje. Niekiedy bardzo odmienne. „Uwielbiam przechodzenie z jednego stylu w inny. Jest to coś, co sprawia, że życie jest dla mnie jako muzyka interesujące. To swojego rodzaju podróż, w którą wszyscy wybieramy się razem” – tak zresztą mówi sam Nigel Kennedy, który – jak wiemy - nigdy nie stronił od eksperymentów. Na albumie „Shhh!” eksperymentuje wspólnie ze swoim kwintetem, w skład którego wchodzą: Tomasz Grzegorski (saksofon tenorowy, saksofon sopranowy i klarnet basowy), Piotr Wyleżał (pianino i organy Hammonda), Adam „Szabas” Kowalewski (kontrabas i elektryczna gitara basowa) oraz Krzysztof Dziedzic (perkusja). Materiał na płytę został zrealizowany w angielskim Rockfield Studios, w którym nagrywali m.in. Iggy Pop, Oasis, Simple Minds. Tutaj w 1975 roku zespół Queen rozpoczął nagrywanie słynnego „Bohemian Rhapsody”. – „To moja trzecia płyta zarejestrowana tu, w Rockfield. Naprawdę kocham to studio. Wydaje mi się, że ze wszystkich, w których nagrywałem, to właśnie jest najlepsze, zarówno pod względem jakości dźwięku, jak i historii, która się tutaj kryje, bardzo ważnej historii. Jest to również jedno z niewielu wciąż działających studiów domowych i najstarsze w tym gronie. Ze względu na tę historię można poczuć się tu jak na scenie w Carnegie Hall” – wyjaśnia artysta.

Natomiast współtwórcą utworu, który przypadł mi na tym albumie najbardziej do gustu jest (uwaga!) Boy George, jak się okazało stary przyjaciel i bliski sąsiad Kennedy'ego z południowo-zachodniego Londynu.

„Znalazłem kilku wokalistów, o których głosach pomyślałem, że mogą dobrze wypaść w kawałku „River Man”, ale o głosie George'a po prostu wiedziałem że będzie brzmieć niesamowicie, a jego piękna, bardzo poruszająca interpretacja i styl nadają piosence zupełnie inny wymiar” – podkreśla Kennedy. A mnie pozostaje jedynie to potwierdzić.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Shhh!
The Nigel Kennedy Quintet…
EMI

Obój jako medium

Obój jako medium

Mówi się, że sercem oboisty jest jego stroik. Tajemnicą zaś każdego muzyka grającego na tym wyjątkowym instrumencie – umieszczonym w Księdze rekordów Guinnessa, jako jeden z dwóch najtrudniejszych, obok waltorni - jest wybór owego stroika. Każdy bowiem oboista ma inne ukształtowanie mięśni ust, policzków, brody, w sumie na twarzy jest ok.42 mikro-mięśni, z czego aż 15 wykorzystuje się bezpośrednio do grania na oboju. Jednak to nie mięśnie, ani rekordy decydują o wyjątkowości potomka szałamai. Patrząc na Albrechta Mayera - pierwszego oboistę Filharmoników Berlińskich, światowej sławy muzyka, zdobywcę tytułu Instrumentalisty Roku przed dwoma laty – trudno uwierzyć, że artysta ten w dzieciństwie nie mógł sobie poradzić z brakiem pewności siebie. Mayer cierpiał bowiem na zaburzenia mowy, jąkał się. - To był straszny wstyd, gdy nauczyciel mnie pytał, a ja nie mogłem wykrztusić ani słowa, chociaż wszystko wiedziałem. Obój ogromnie mi pomógł, ponieważ stał się moim medium, dzięki któremu mogłem wrócić do społeczeństwa. Według artysty pewność jest często odbierana jako arogancja. Ludzie postrzegają muzyków, jako egocentryków. – A niby jacy mamy być? Przez całe życie pracowaliśmy w samotności nad sobą, więc musimy być egocentryczni. Egocentryczny, czy nie Albrecht Mayer jest w tej chwili jednym z najciekawszych wirtuozów tego wymagającego instrumentu, którego tajemnica kryje się w tym, że trzeba do niego dmuchać, ale nadmiar powietrza usuwać poza obój. W żadnym innym dętym instrumencie na świecie tego nie ma. Mamy zatem niepospolity instrument i wybitnego muzyka. Z takiego spotkania nie może nie wyjść coś wartego uznania. Tym bardziej, że Mayer sięga znów do okresu, w którym odnajduje się wyjątkowo dobrze. Sięga do baroku. Po zeszłorocznym albumie „In Venice”, inspirowanym niepowtarzalnym urokiem barokowej Wenecji, na którym znalazły się m.in. dzieła Vivaldiego, Albinoniego, czy Marcellego, tym razem niemiecki oboista, wspólnie z aranżerem Andreasem N. Tarkmannem złożyli pokłon samemu Bachowi. Artyści wzięli na warsztat m.in. wybrane kompozycje wokalne lipskiego kantora. Dokonując aranżacji bachowskich dzieł na obój, obój miłosny i rożek angielski nie zapomnieli o bogactwie i różnorodności tych form muzycznych. Podeszli do nich z właściwym wyczuciem i atencją. Albrecht Mayer przyznaje bowiem, że wykonywanie kompozycji Bacha jest dla niego formą kontemplacji. Dlatego też płytę otwiera i zamyka chorał „Was Gott tut, das ist wohlgetan” (z BWV 75 i 12). Będący za pierwszym razem radosnym wyznaniem wiary, za drugim – jej potwierdzeniem. Oboiście towarzyszy jedna z najbardziej znanych barokowych orkiestr Europy The English Concert oraz wielokrotnie nagradzany chór Trinity Baroque.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Albrecht Mayer - „Voices of Bach”

Pauzy Yundiego

Pauzy Yundiego

Pauzy Yundiego

Wprawdzie Władysław Broniewski pisał „Życie jest diabła warte poza Szopenem, Mozartem…”, jednak prawda jest taka, że w Polsce wiedza na temat Fryderyka Chopina jest powierzchowna a stosunek emocjonalny do naszego narodowego kompozytora raczej wymuszony. O ile młodzi Polacy kojarzą na ogół nazwisko Chopin, to pogłębienie tematu wypada zatrważająco. Dobrze jeśli pytany łączy w ogóle Chopina z fortepianem, ale trudniejsze pytania - o komponowane przez Fryderyka gatunki, czy jakieś charakterystyczne elementy – pozostają bez odpowiedzi. Oczywiście Rok Chopinowski może tę sytuację zmienić, ale może też – choć mam nadzieję, że tak się nie stanie – pogłębić niechęć młodych ludzi do tej trudnej i niemodnej w ich pojęciu muzyki. Trudnej, bo nieznanej.

Zupełnie inaczej sprawa przedstawia się w Azji, gdzie panuje wręcz kult Chopina. W Chinach, Japonii, Indiach wiedza na temat Chopina jest naprawdę imponująca. Co więcej idzie ona w parze z sympatią i szacunkiem wobec twórczości naszego Fryderyka. Sformułowano już wiele hipotez na temat azjatyckiej słabości do polskiego kompozytora. Jedna z nich głosiła nawet, że dzieła Chopina kojarzą się Azjatom w pewien sposób z ich tradycyjną muzyką opartą na skali pentatonicznej, czyli wykorzystującej zawsze pięć dźwięków z oktawy. Mówi się też, że za popularność Chopina w Azji odpowiada pewnego rodzaju spokój i specyficzne brzmienie chopinowskich kompozycji, podobne ponoć do np. tradycyjnej chińskiej muzyki – równie dostojnej i pełnej elegancji.

Słyszałam też, że Chińczykom po prostu łatwo jest wymawiać nazwisko

Cho-pin…Jaki by jednak nie był powód tej azjatyckiej miłości do Fryderyka Chopina, to efekt jej jest taki, że co roku coraz więcej ludzi rozpoczyna w tym rejonie świata naukę gry na fortepianie. Jak potwierdzają statystyki: w samych Chinach gry na tym instrumencie uczy się obecnie kilkadziesiąt milionów dzieci. Dzieci, które marzą, by móc niebawem grać chopinowskie mazurki, polonezy, nokturny.

Te ostatnie nagrane zostały niedawno przez jedno z takich dzieci, choć dziś już jak najbardziej dorosłe. Yundi, bo o nim mowa to bardzo ciekawa pianistyczna postać. Artysta, który – podobnie jak Rafał Blechacz – nie próbuje udziwniać Chopina. Zwycięzca XIV Konkursu Chopinowskiego, z którym Wytwórnia EMI podpisała właśnie kontrakt planuje nagranie wszystkich utworów Chopina na fortepian solo. Od czasu konkursu, dzięki któremu Yundi zawitał na scenie międzynarodowej, jego występy przyjmowane są na całym świecie z dużym entuzjazmem i ciepłem. Bo to jest taki pianista, od którego sposobu gry bije właśnie ciepło i tym ciepłem słuchacze chcą się chyba odpłacić. Yundi jest w swoich Chopinowskich interpretacjach również bardzo subtelny. Subtelny nawet, kiedy gra forte. W Chinach nazywany jest „Księciem fortepianu”, a w recenzjach pojawia się często kwestia jego niezwykłej umiejętności operowania… ciszą, elementem bardzo często niedocenianym przez muzyków a przecież tak ważnym. Rzeczywiście pauzy tego pianisty są bardzo wymowne, wypełnione oczekiwaniem, zamysłem, chwilą uniesienia…

Wszystko to znajduje idealne spełnienie w chopinowskich nokturnach, które nierozerwalnie stopione są uczuciem, nastrojem. Nokturnach w których każda nuta, ale też każda pauza mają swoje głębokie znaczenie.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Yundi
Chopin Nocturnes
EMI

ba...ROCKOWO

ba...ROCKOWO

Każdemu z nas zdarzyło się na pewno choć raz zachwycić aranżacją jakiejś dobrze znanej kompozycji i na pewno też nie raz być zniesmaczonym jakąś aranżacją, która oryginałowi nie wyszła na dobre.

Piszę o tym, bo płyta, którą chcę polecić właśnie owymi aranżacjami stoi. I to aranżacjami przebojów takich gwiazd jak: Elvis Presley, Ray Charles, Elton John, Abba, Queen, czy Beatles. Na krążku nie zabrakło też naszych rodzimych gwiazd. I nie byłoby w tym nic nadzwyczaj oryginalnego, gdyby nie fakt, że aranżacje te są bardzo ba... rokowe. Tak zresztą nazywa się ten album - "ba...ROCKOWO", a jego twórcami są muzycy Kwintetu Śląskich Kameralistów, którzy to postanowili zagrać słynne przeboje muzyki popularnej w sposób, który jest im, jako muzykom klasycznym, najbardziej bliski.

Jak mówi Dariusz Zboch, skrzypek Kwintetu Śląskich Kameralistów:

W muzyce, tak jak i w innych dziedzinach sztuki nic nie bierze się z próżni. Wiek dwudziesty, jak żaden dotąd, pełen był muzycznych zamachów stanu, przewrotów i rewolucji. Gdy blues, jazz, rock and roll, czy rock wreszcie wywracały świat muzyki do góry nogami, były czymś zupełnie nowym, świeżym ,nie zaznanym dotąd przez żadne ludzkie ucho. Z czasem jednak, zaczęto dostrzegać w muzyce stworzonej dziesiątki i setki lat wcześniej pewne zapowiedzi tego, co przyniosły nam czasy współczesne. Dopatrywano się zalążków jazzu w muzyce Bacha, u Beethovena szukano elementów bluesa. Gdy rock dojrzał, okrzepł i przestał być bezczelnym anarchistą, zaczęto sięgać po brzmienia, formy, czy dosłowne cytaty z muzyki klasycznej, adaptując oczywiście wszystko do nowego, elektrycznie wzmocnionego świata dźwięków. Ta płyta, to próba zrobienia czegoś zupełnie odwrotnego... Wyobraź sobie, że Bach, Haendel, Czajkowski, Ravel, Joplin i inni dożyli naszych czasów i zechcieli zaadaptować najwspanialsze "kawałki" lat 60-tych i 70-tych, ubierając je w formę, brzmienie i instrumentarium właściwe ich muzyce? A może wielki Piazzolla ubrałby w formę tanga piosenki, które wcale nim nie są? Może to wszystko zabrzmiałoby właśnie tak... Cóż, nigdy się tego nie dowiemy.

Pewne jest natomiast to, że muzycy bawią się słynnymi tematami z wielką lekkością, elegancją i przede wszystkim niewymuszoną pomysłowością, zaskakując nas przewrotnymi i dowcipnymi rozwiązaniami. Sprawiają, że znane nam "na wylot" melodie brzmią w zupełnie świeży sposób. Bo aranżowanie "na klasyczną nutę" wcale nie musi polegać na odkurzaniu oklepanych schematów i nie musi też pachnieć naftaliną. A przykładem na to jest właśnie album "ba...ROCKOWO". Oby więcej takich projektów!

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Kwintet Śląskich Kameralistów
ba... ROCKOWO
Acte Prealable

Julia Fischer - Bach Concertos

Julia Fischer - Bach Concertos

Jest młoda, ładna, ukończyła z wyróżnieniem matematykę, fizykę oraz historię. Od dwóch lat jest najmłodszą w historii akademicką wykładowczynią... skrzypiec. To nie wszystko, Julia Fischer odebrała w styczniu nagrodę w kategorii artysta roku - instrumentalista na targach rynku fonograficznego MIDEM 2009 w Cannes. A w sprzedaży pojawił się niedawno jej nowy album z koncertami skrzypcowymi Jana Sebastiana Bacha, wydany w barwach DECCA. Warto dodać, że jest to już jedenaste nagranie tej artystki. Fonograficzną karierę Fischer rozpoczęła w niewielkiej, ale elitarnej wytwórni PentaTone, gdzie błyskawicznie doceniono jej talent. Niemiecka skrzypaczka nie uwodzi słuchacza wirtuozowskimi sztuczkami, choć wirtuozerii w jej grze nie brak, jest ona jednak raczej środkiem, nie celem samym w sobie. Jej interpretacje są dojrzałe, choć nie można im jednocześnie odmówić świeżości. Przy tym Julia doskonale rozumie specyfikę barokowej estetyki. W nagraniach artystce towarzyszą Alexander Sitkovetsky (skrzypce), Andrey Rubtsov (obój) oraz orkiestra Academy of St. Martin's in the Fields. Polecam to nagranie zarówno z powodu wyjątkowej Julii Fischer, jak i cudownej muzyki lipskiego kantora. W końcu "Bach to Bach, tak jak Bóg to Bóg" - mawiał Hector Berlioz.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Julia Fischer - Bach Concertos
Academy of St Martin in the Fields
DECCA

Paganini, Saint-Saens, Massenet

Paganini, Saint-Saens, Massenet

Kiedyś do radia, w którym pracuję zadzwonił słuchacz z pytaniem: "Cóż to za przepiękną, choć smutną melodię usłyszał przed chwilą?" By zawęzić krąg poszukiwań dodał, że grana była na skrzypcach. Odpowiedziałam, że była to "Medytacja" z opery "Thais" Julesa Masseneta, a grał Joshua Bell, jeden z moich ulubionych skrzypków. I tym razem również chcę polecić ową "Medytację", ale w innym, nowym, rodzimym wykonaniu. W moje ręce trafił bowiem album Mariusza Patyry, młodego polskiego skrzypka, mało mi dotąd znanego, ale po tym albumie na pewno nadrobię zaległości.

Patyra kształcił się u prof. A. Hoffmanna w Olsztynie, prof. J. Kucharskiego w Warszawie, prof. K. Węgrzyna w Hanowerze i Maestro Salvatore Accardo w Cremonie. Artysta koncertuje w krajach Europy, w Japonii i USA. Jest też pierwszym Polakiem, który wygrał Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy "Premio Nicolo Paganini" w Genui. I na tym albumie, oprócz "Medytacji" jest również "Pierwszy koncert skrzypcowy D-dur op.6" właśnie Paganiniego oraz "Introduction et Rondo Capriccioso op. 28" Camille Saint-Saensa.

Ale moją uwagę przyciągnęła najbardziej kompozycja Masseneta, bo choć słyszałam ją już pewnie milion razy, to zawsze towarzyszą mi przy tym emocje, jakbym ją dopiero poznawała.

Ta natchniona, niebiańska wręcz pieśń ze skrzypcowym solo, płynie gdzieś, nie tylko ponad orkiestrą, ale również ponad wszystkim, co realne. Słuchając mamy wrażenie, że oddalamy się wraz z melodią gdzieś daleko, gdzieś gdzie nie dosięgną nas troski świata doczesnego. Sama opera "Thais" została wystawiona w Paryżu w roku 1894, w roli tytułowej wystąpiła wtedy sopranistka Sibyl Sanderson. Treścią dzieła było nawrócenie pięknej kurtyzany na chrześcijaństwo. "Medytacja" ze wspomnianej opery odniosła ogromny sukces wśród skrzypków i organistów kościelnych, którzy często wykonywali ten utwór podczas komunii. Papież Pius X stwierdził jednak, że kościół nie może przypominać wiernym sali operowej...

Na szczęście nas nie obowiązują już te ograniczenia i zakazy, które przecież jeśli chodzi o muzykę klasyczną wydają się absurdalne. Polecam zatem słuchanie tego albumu, a w szczególności "Medytacji" bez limitu. Dodam, że artyście towarzyszyła podczas nagrania Sinfonia Varsovia pod batutą Johannesa Wildnera.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Paganini, Saint-Saens, Massenet
Mariusz Patyra
Sinfonia Varsovia
Johannes Wildner
DUX

"Pavarotti - The Duets"

"Pavarotti - The Duets"

W młodości wielki entuzjasta futbolu o wybitnych zdolnościach matematycznych. Mało brakowało a zostałby instruktorem zapaśnictwa. Pracował nawet jako agent ubezpieczeniowy. O wejściu na drogę kariery śpiewaczej zadecydował jego ojciec. "Zostałem w końcu zmuszony, by zostać także tenorem" - mawiał żartobliwie Luciano Pavarotti...

Płyta, którą chcę tym razem polecić przeznaczona jest dla wszystkich, którzy lubią kiedy zderzają się dwa zupełnie różne światy, dla wszystkich, którzy uwielbiają śpiew i dla wszystkich, którzy kochali i nadal kochają zmarłego we wrześniu ubiegłego roku "Król wysokiego c".

Album "Pavarotti - The Duets", który ukazał się właśnie nakładem wytwórni DECCA, to legendarne nagrania tenora wszech czasów z udziałem najsłynniejszych gwiazd muzyki pop. Utwory pochodzą z najlepszych nagrań studyjnych oraz niezapomnianych koncertów. Na płycie znajdziemy na przykład: "O sole mio" z Bryanem Adamsem, "Panis Angelicus" ze Stingiem czy "Miss Sarajewo" w duecie z Bono.

Pavarotti występował na scenach czołowych teatrów operowych świata. W latach 90. często koncertował na stadionach i w parkach. W 1995 r. wystąpił w Polsce. Wielką popularność zdobył dzięki transmisjom telewizyjnym. W ciągu swojej kariery sprzedał ponad 100 milionów płyt. Był jednym z najwybitniejszych śpiewaków, specjalizował się w repertuarze bel canto szczególnie w operach Belliniego, Donizettiego i Rossiniego.

Był wyjątkowo lubiany przez publiczność. A ten album jest dowodem, że Luciano potrafił dzielić się muzyką ze wszystkimi.


Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
"Pavarotti - The Duets"
DECCA

Anna Netrebko "Souvenirs"

Anna Netrebko "Souvenirs"

Stare powiedzenie śpiewaczek operowych "Nas się nie ogląda, nas się słucha" w przypadku Anny Netrebko nie do końca się sprawdza...

Odwiedzając stronę internetową Netrebko mamy wrażenie, że zbłądziliśmy pod adres jakiejś topowej modelki a nie divy operowej. Czasy nader puszystych primadonn odchodzą w zapomnienie. Podobnie jak przeświadczenie, że "głos musi mieć duże zaplecze". O życiu i sukcesach Netrebko powstały już dwie książki i film dokumentalny Vincenta Petersona, reżysera i choreografa współpracującego z Larsem von Trier'em w filmie "Tańcząc w ciemnościach", a z Madonną i Björk przy tworzeniu teledysków.

Urodzona w Krasnodarze Netrebko zadebiutowała w 1994 r. w petersburskim Teatrze Maryjskim i z nim wyjeżdżała na pierwsze zagraniczne tournée.

Samodzielnie na scenach europejskich i amerykańskich pojawiła się w drugiej połowie lat 90. Światową gwiazdą stała się po entuzjastycznie przyjętej roli Donny Anny w "Don Giovannim" w Salzburgu w 2002 r. Później specjaliści od reklamy wpadli na pomysł, by wykorzystać powodzenie wspólnego występu Netrebko i Rolando Villazona w "Traviacie". Plan powiódł się. Ale tym razem nie będę polecać kolejnej składanki w wykonaniu tego urodziwego duetu lecz propozycję samej Netrebko.

Album "Souvenirs" reklamowany jest jako najbardziej osobisty i intymny album artystki. Jest to zbiór pięknych arii i pieśni, które uwydatniają temperament śpiewaczki. Jak mówi sama Netrebko, jest to kolekcja utworów wyrażających najważniejsze i najgłębsze emocje: pasję, miłość, zabawę i wrażliwość. Wszystkie są jej bliskie, a pochodzą z najróżniejszych stron świata. Są zatem utwory Dworzaka, Kalmana, Lehara, Offenbacha, Straussa, Griega, Webera, czy Rimskiego-Korsakowa. W nagraniach pojawiają się także goście, m.in. wybitny polski tenor Piotr Beczała.

Dla fanów Netrebko album ten, to bardzo smakowity kąsek...


Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Anna Netrebko "Souvenirs"
Deutsche Grammophon

The Best Of Bond.... James Bond

The Best Of Bond.... James Bond

Ma licencję na zabijanie, notorycznie łamie przepisy drogowe i... kobiece serca.

W Londynie odbyła się w zeszłym tygodniu światowa premiera najnowszego filmu o przygodach Jamesa Bonda. To już 22. odsłona serii o zabójczo przystojnym szpiegu, choć co do "urody" ostatniego odtwórcy roli Bonda wielu fanów ma zastrzeżenia. W nowej produkcji Bond przemierza Europę i Amerykę Południową, by odkryć, dlaczego zdradziła go kobieta, którą kochał, i powstrzymać ekoterrorystów.

A ja nie zdołam zapewne powstrzymać wszystkich bondofilów, którzy zachłannie wykupują album "The Best Of Bond... James Bond", wydawnictwo, które właśnie pojawiło się na rynku fonograficznym. I nawet nie mam takiego zamiaru, bo sama chętnie - choć nie jestem jakąś wielka bondofilką - włączę ten album do mojej płytoteki.

"The Best Of Bond... " jest składanką z piosenkami znanymi z filmów o szpiegu Jej Królewskiej Mości. Zawiera 24 kompozycje. Znajdziemy na nim największe bondowskie hity od "Goldfinger" po "Goldeneye". Do zaśpiewania piosenki przewodniej zapraszano - i nadal się to praktykuje - piosenkarzy topowych, dlatego album ten to prawdziwy gwiazdozbiór. Wśród wykonawców mamy m.in. Shirley Bassey (3 piosenki do Bonda!), Louisa Armstronga, Toma Jonesa, Paula McCartney'a, Tinę Turner czy Duran Duran. Wersja "The Best Of Bond" z 2008 roku uzupełniona jest o 3 nowe piosenki, których nie było na składance z 1999 roku. Są to utwory w wykonaniu kd Lang, Madonny i zespołu Garbage.

Album polecam szczególnie wszystkim miłośnikom Bonda...Jamesa Bonda.


Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
The Best Of Bond.... James Bond
EMI

Albrecht Mayer "In Venice"

Albrecht Mayer "In Venice"

Wygląda trochę jak kosmiczna fujarka... I skojarzenie to nie jest bezpodstawne. Obój powstał jako odmiana szałamai. Jest to instrument bardzo trudny i wymagający, chociaż jak się popatrzy na niewinnie wyglądający stroik, wydawałoby się, że nic prostszego - dmuchnąć i wydobyć dźwięk. Ale tajemnica tego instrumentu kryje się w tym, że do oboju się dmucha, tyle że nadmiar powietrza trzeba usunąć poza instrument. W żadnym innym dętym instrumencie na świecie tego nie ma!

Grę na oboju można porównać do gry na mleczu, tylko trzeba by mieć dwa mlecze...

Albrecht Mayer w dzieciństwie zapewne często bawił się mleczami, bo jego dzisiejsza gra na oboju jest imponująca. Najnowszy album Mayera "In Venice" wydany w barwach zawiera utwory włoskich kompozytorów barokowych. Nie zabrakło więc Vivaldiego, Albinoniego, czy Marcellego. A wszystko inspirowane niepowtarzalnym urokiem Wenecji. Polecam tę płytę tym, którzy chcą na chwilę zapomnieć o zabieganym, agresywnym świecie i poczuć się, jakby płynęli gondolą po weneckich kanałach dawno, dawno temu...


Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic
Albrecht Mayer "In Venice"
DECCA

Music for...

Music for...

Większość z melomanów ma na sumieniu chociaż jedną, wykonaną domowymi sposobami klasyczną składankę. Dawniej służyły nam do tej fonograficznej manufaktury kasety magnetofonowe, później pojawiły się płyty kompaktowe. Ale nasze muzyczne potrzeby nie uległy raczej wielkiej zmianie. Na ogół pragniemy na jednej płycie skomasować utwory, których lubimy słuchać w takiej, czy innej sytuacji.
Sony Music Entertainment Polska wychodzi naprzeciw takim zachciankom, prezentując serię "Music for...", czyli pięć płyt będących kompilacjami dobranymi specjalnie na różne okazje. Mamy zatem coś dla kierowców (Music for Driving), coś dla uczących się studentów (Music for Studying), coś na ślub dla pary młodej (Music for Weddings), coś dla uprawiających sport (Music for Fitness) i nawet coś dla dzieci (Music for Babies). Na płytach usłyszymy takie klasyczne przeboje jak "Wiosna" z "Czterech pór roku" Vivaldiego, "Popołudnie fauna" Debussy'ego, "Marsz weselny" Mendelssohna, "Cwał Walkirii" Wagnera, czy "Marzenie" Schumanna. Atutem serii są również wybitni wykonawcy, jak The Cleveland Orchestra pod batutą George'a Szella, Placido Domingo, Lesley Garrett, czy Wynton Marsalis.
Polecam tę serię wszystkim, którzy nie chcą tracić czasu na samodzielne konstruowanie składanek.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

"Music for..."
Sony Music Entertainment Polska

Opowieści z Narnii: Książę Kaspian

Opowieści z Narnii: Książę Kaspian

Tak, jak można się było domyślić rezolutne, waleczne rodzeństwo, czyli Piotr, Zuzanna, Edmund i Łucja powróciło na ekrany, tym razem wezwane do magicznego świata Narnii przez Księcia Kaspiana. Pamiętam, że muzyczna oprawa pierwszej części "Opowieści z Narnii: Lwa, czarownicy i starej szafy" zrobiła na mnie całkiem dobre wrażenie. Ale od tamtego czasu minęło w Narnii 1000 lat... i choć w naszym świecie czas płynie nieco inaczej, na szczęście wolniej, to jednak tamta muzyka uleciała mi z głowy zupełnie. Przypomniałam sobie jej brzmienie teraz, kiedy sięgnęłam po ścieżkę z nowej części przygód rodzeństwa. Niestety jest ona zaskakująco podobna do swej poprzedniczki, co jak wiemy w przypadku muzyki filmowej nie jest zaletą. Bo od kolejnych partytur oczekujemy czegoś nowego, czegoś odkrywczego, a w przypadku Księcia Kaspiana wcale tego nie dostajemy. Towarzyszy nam za to uciążliwe przeświadczenie "ja to już gdzieś słyszałem..." Mam wrażenie, że Harry Gregson-Williams nie miał po prostu pomysłu na partyturę do nowej części "Opowieści z Narnii". Oczywiście, miłośnicy sympatycznego Brytyjczyka nie podzielają pewnie moich zastrzeżeń i dlatego głownie im polecam ten album.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Opowieści z Narnii: Książę Kaspian (The Chronicles of Narnia: Prince Caspian)
Harry Gregson-Williams
Walt Disney Records

Anderszewski: Beethoven

Anderszewski: Beethoven

Piotr Anderszewski najmniej znany jest chyba w... Polsce. Pewnie dlatego, że mieszka za granicą, a w swym dorobku pianistycznym - wbrew polskiej tradycji - nie ma laurów z Konkursu Chopinowskiego. Zresztą pianista w ogóle stroni od konkursów, a Chopina grywa bardzo rzadko, nazywając go - to może się nie spodobać wielbicielom naszej narodowej chluby - "kompozytorem jednego instrumentu". W Polsce gości sporadycznie, bo jak twierdzi - "Tutaj nie da się zwyczajnie, normalnie grać. Ludzie tworzą mity i wyobrażają sobie Bóg wie co..."

W ambitnym i nieszablonowym repertuarze pianisty dominują dzieła Bacha i Beethovena, Bartoka i Szymanowskiego. Mało jest w nim natomiast oklepanych szlagierów, wykonywanych wyłącznie z myślą o łatwym poklasku. Anderszewski zdaje się nie przywiązywać zbytniej wagi do sławy, skupiając się przede wszystkim na czystej muzyce.

Mówi się, że należy do gwiazd kapryśnych. Czasem odwołuje występy, ale tłumaczy, że robi to tylko wtedy, gdy czuje, że jego interpretacja nie byłaby w danym momencie "w każdym calu doskonała". Lubi też w ostatniej chwili zmieniać program, zależnie od nastroju. Jego wykonania bywają szokujące, ale zawsze mają muzyczne uzasadnienie.

W wywiadach powtarza, że "muzyka bez emocji dla niego nie istnieje..." i rzeczywiście słuchając każdej kolejnej jego płyty pewna jestem, że mówi szczerze. Tym razem emocje znalazły ujście w repertuarze beethovenowskim, a konkretnie w bagatelach i pierwszym koncercie fortepianowym wykonanym z towarzyszeniem Die Deutsche Kammerphilharmonie Bremen. Artysta łączy bogate, mocne brzmienie z mistrzowską, wysmakowaną precyzją. W jego grze każdy dźwięk jest jakby oglądany pod mikroskopem, a równocześnie żywiołowość i energia budują wybuchowe napięcia. Wszystko razem składa się na kunsztowną mozaikę skrajnych nastrojów żyjących w symbiozie. Anderszewski do perfekcji opanował wszelkie style wykonawcze najwybitniejszych pianistów. Jednak przede wszystkim odnalazł swój własny , niepowtarzalny.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Anderszewski: Beethoven
Bagatelles op 126
Piano concerto no 1
Die Deutsche Kammerphilharmonie Bremen
Virgin Classics

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki

"Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki" już w kinach, zatem nie mogłam sobie odmówić przesłuchania muzyki z najnowszej części przygód przystojnego, choć leciwego już archeologa.

Od razu przyznaję się, że nie widziałam jeszcze wyczekiwanego powrotu Indiany. Za to spotkałam się ze skrajnie odmiennymi opiniami znajomych krytyków. Zdanie o filmie wyrobię sobie dopiero, kiedy zobaczę go na własne oczy, ale za to z muzyką już się zapoznałam. No i muszę przyznać, że nawet fakt, iż jestem zagorzałą fanką Indiany, nie jest w stanie zmusić mnie do jej wysokiej oceny. Chodzi mi oczywiście o muzykę na płycie, bo może rzeczywiście muzyka w filmie, czyli gdybym wysłuchała jej w połączeniu z obrazem, zrobiła by na mnie lepsze wrażenie. Jednak w oderwaniu od niego jest według mnie czymś owszem sprawnie i poprawnie napisanym, ale "stary, dobry Williams" niczym nas w swojej najnowszej partyturze nie zaskakuje. A więc można oczywiście kupić ten album ze względu na odkurzony, fantastyczny zresztą temat i ze względu na sentyment jakim pewnie wielu, nie tylko ja, darzy postać głównego bohatera, innych powodów niestety nie znajduję.

Ale polecam go wszystkim miłośnikom filmów z serii Indiana Jones.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki (Indiana Jones and The Kingdom of The Crystal Skull)
John Williams
Concord Records

Plácido Domingo: Pasión Espanola

Plácido Domingo: Pasión Espanola

Od kiedy po raz pierwszy stanął na deskach meksykańskiej opery narodowej w 1961 roku kobiety nieprzerwanie aż do dziś, choć nie jest już młodzieńcem, mdleją na jego widok, a przede wszystkim na dźwięk jego cudownego głosu.

Głosu, który skończył już 67 lat, a brzmi wciąż młodo i bije z niego wielka siła witalna. I to zapewne ta siła nie pozwala mu myśleć o wokalnej emeryturze. Niektórzy twierdzą nawet, że artysta pracuje teraz intensywniej niż dawniej.

Placido Domingo, wybitny hiszpański tenor, według krytyków wielką sławę zawdzięcza nie tylko wyjątkowej barwie głosu - jest to właściwie podniesiony baryton - ale również zdolnościom aktorskim, które wśród śpiewaków wbrew pozorom wcale nie zdarzają się często. Dzięki nim śpiewak odnosi od wielu lat sukcesy także w sfilmowanych operach. Jego mocną stroną jest zapewne repertuar Verdiego, nikt do tej pory nie potrafił stworzyć takiej kreacji w "Otellu" jak on. Domingo jest bezkonkurencyjny, kiedy śpiewa o miłości, jak na ognistego Hiszpana przystało. Dlatego na swoim najnowszym albumie, składance z popularnymi hiszpańskimi pieśniami, jest w swoim żywiole. Polecam "Pasion Espanola", mimo, że nie jest to muzyka operowa, ale jak sam Domingo mówi te krótkie, kilkuminutowe hiszpańskie pieśni są jak mini opery.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Pasion Espanola" Placido Domingo
Deutsche Grammophon

Smooth Classics

Smooth Classics

Zrelaksuj się przy klasyce

Szybkie tempo codziennego życia, stres i wszechobecna popowa papka zmęczyły Cię już do cna? Jest na to rada... Brzmi to trochę jak z reklamy SPA, ale tak właśnie jest z albumem "Smooth Classics". Działa niczym kojący balsam na nasze ogłuszone kakofonią zmysły. Wiele osób szukając muzyki, która ukoiłaby ich zszarpane nerwy sięga po tzw. muzykę relaksacyjną. Wydaje się im, że ta obdarzona sympatycznie brzmiącą nazwą muzyka w mig uleczy ich ciało i duszę. I może wielu rzeczywiście ona pomaga. Tylko po co odkrywać nieznane lądy, kiedy sprawdzona, poczciwa klasyka, oczywiście odpowiednio wyselekcjonowana, daje dokładnie taki sam, a może nawet lepszy, bo przy okazji "edukacyjny" efekt. A trzeba podkreślić, że repertuar zawarty na "Smooth Classics" został dobrany w bardzo przemyślany sposób. Nie brakuje zatem klasycznych hitów, jak "Kanon" Pachelbela, "Aria na strunie G" Bacha, czy "Adagio" Albinoniego. Ale są również kompozycje, których popularne melodie wszyscy doskonale znają, nawet jeśli nie mają pojęcia kto i kiedy je skomponował, przykładem może być "Wspomnienie z Alhambry" Tarregi. Za jedyną ułomność tego trzypłytowego albumu można uznać nie umieszczenie na nim "Pawany na śmierć Infantki" Ravela, będącej motywem przewodnim stacji RMF Classic, która idealnie komponowała by się z relaksującym klimatem całości.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Smooth Classics
Relax Vol.1
SONY BMG

Maestro Herbert von Karajan: Karajan Gold

Maestro Herbert von Karajan: Karajan Gold

Maestro Herbert von Karajan. Legenda, ostatni dyrygent autokrata. Podziwiany, uwielbiany, szanowany, choć jak wiemy jego życiorys nie był nieskazitelny... Wprawdzie prawdziwi melomani woleli skupiać się na jego dyrygenckim geniuszu, niż wypominać mu niechlubny epizod w NSDAP. Jednak epizod ten przez całe życie ciążył na jego reputacji (zresztą trudno się temu dziwić). Z tego również powodu Karajan po wojnie znalazł się na czarnej liście i otrzymał zakaz występowania. Ale zakaz szybko cofnięto, dzięki wstawiennictwu Brytyjczyków i zaczęła się prawdziwa kariera Herberta. Od początku lat 60tych kontrolował trzy najsilniejsze ośrodki muzyczne w Europie: Wiedeń, Salzburg i Berlin. Miał też duży wpływ na La Scalę i Londyńską Orkiestrę Symfoniczną. Poza niezliczoną ilością nagrań Karajan pozostawił po sobie także wiele telewizyjnych programów muzycznych. Najbardziej ceniony był chyba za swoje interpretacje symfonii Beethovena, które wciąż uchodzą za niedościgniony wzór. Niezrównany był również w repertuarze mozartowskim i straussowskim. Dzieł tych właśnie kompozytorów nie zabrakło na dwupłytowym albumie "Karajan Gold" wydanym niedawno w barwach Deutsche Grammophon. Zatem wielbicielom niezapomnianego Herberta von Karajana polecam ową składankę, bo warto mieć w swojej płytotece taką skondensowaną Karajanowską pozycję.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Karajan Gold
Deutsche Grammophon

Kaori Muraji: Viva! Rodrigo

Kaori Muraji: Viva! Rodrigo

Kiedy słyszmy hiszpańskie brzmienia na gitarze, to wyobrażamy sobie śniadego południowca, który opływowe kształty gitary trzyma niczym kobietę w miłosnym uścisku, albo podczas ognistej kłótni, to zależy. Takie są stereotypy, ale jak wiemy ze stereotypami należy walczyć. Czy delikatna, urocza Japonka może stawać w szranki z mistrzami flamenco? I czy w ogóle wypada takiej grzecznej, młode gitarzystce grać coś, co do niej zupełnie nie pasuje? Nie muszę chyba odpowiadać, że tak. Bo w innym wypadku, Chopina mógłby grać tylko Polak, Dworzaka Czech, a Schumanna... szaleniec. A przecież nie tego chcieli zapewne kompozytorzy. I założę się, że sam Joaquin Rodrigo, bo to jego słynne kompozycje nagrała Kaori Muraji, uśmiechnąłby się, gdyby mógł, słysząc swoje dzieła w tak odmiennej interpretacji. "Viva! Rodrigo!" to album, na który składają się trzy kompozycje wielkiego Joaquina Rodrigo: "Concierto de Aranjuez" (którego drugą część znają wszyscy, nawet jeśli nie mają pojęcia kim był Rodrigo), o wiele mniej znane dzieło "Sones en la Giralda", hymn na cześć Sewilli i "Concierto para una fiesta", napisany na prywatne zlecenie teksańskiego potentata na początku lat 80tych. Wszystko zagrane perfekcyjnie technicznie, a przy tym bardzo delikatnie i kobieco. Ciekawa odmiana. Zatem album ten polecam muzycznym odkrywcom, którzy nie boją się nowych lądów interpretacji. Przestrzegam zaś gitarowych konserwatystów, bo mogą być zbyt dotkliwie zaskoczeni.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Viva! Rodrigo
Kaori Muraji
DECCA

Dario Marianelli: Pokuta

Dario Marianelli: Pokuta

Tak, wiem, nie ma sensu krytykować muzyki nagrodzonej Oscarem, bo takich nagród nie dostaje się przecież zupełnie przez przypadek. Zresztą ciężko byłoby ją krytykować, bo nie jest zła. Zastanawiam się jednak, czy rzeczywiście ta smutna i melancholijna kompozycja, kompozycja iście romantyczna słusznie uhonorowana została przez Amerykańską Akademię Filmową. Czy dzieło tak hermetyczne w odbiorze, dzieło wartościowe lecz zrozumiałe tylko dla koneserów zasługuje na taką nagrodę? Im dłużej się zastanawiam, tym więcej stawiam znaków zapytania. Właściwie ścieżka z "Pokuty" powinna mieć u mnie szczególne względy, bo dominuje w niej brzmienie fortepianu, instrumentu umiłowanego przez romantyków i przeze mnie również. Jednak o ile nie miałam wątpliwości (choć większość miała) kiedy w zeszłym roku królowała gitara Gustavo Santaolalli, bo miała ona w sobie tak duży ładunek wewnętrznej siły, że czyniło ją to bezkonkurencyjną, o tyle w fortepianie z "Pokuty" pokutuje zbyt duże, jak dla mnie, obciążenie romantycznym postrzeganiem tego instrumentu.

Oczywiście doceniam oscarową partyturę, szczególnie ciekawy zabieg użycia maszyny do pisania wplecionej w rytmikę kompozycji i szczerze gratuluje kompozytorowi. To pierwszy Oscar w karierze Dario Marianellego, wcześniej nominowany był za ilustrację innego filmu Joe Wrighta "Duma i Uprzedzenie", lecz słynnej statuetki wtedy nie dostał. Ale żałuje trochę, że oscarowy wyścig wygrała muzyka, której nie mogę polecić każdemu.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Pokuta (Atonement)
Dario Marianelli
Universal

Michael Giacchino: Ratatuj

Michael Giacchino: Ratatuj

Przyprawiona prawie tak dobrze, jak zupa a la Linguini. Tak można by określić muzyczną oprawę "Ratatouille", kreskówki twórców takich filmów jak "Potwory i spółka" czy "Toy Story".

Soundtrack ten polecam szczególnie miłośnikom francuskiej kuchni i oczywiście francuskich brzmień. Wprawdzie Michael Giacchino, autor muzyki nie jest Francuzem, nie jest też kucharzem i raczej nie łączą go żadne bliższe związki z gryzoniami. Jednak słuchając jego najnowszej kompozycji można by pomyśleć, że jest ona serwowana przez rodowitego Paryżanina, który nie wychodzi z kuchni a na drugie imię ma Remy... Mówiąc inaczej ścieżka dźwiękowa do "Ratatouille" jest bardzo apetyczna i idealnie współgra z obrazem, podbijając nawet dodatkowo smak rozmaitych animowanych rarytasów. Co więcej muzyka z filmu o kulinarnie utalentowanym szczurze nie traci smaku również po odcedzeniu obrazu.

"Ratatouille" nominowane zostało do Oscara, więc Michael Giacchino zajada się pewnie z radości jakimiś pysznościami. O tym czy jego dzieło posmakuje również Amerykańskiej Akademii Filmowej dowiemy się już niedługo, w nocy z 24-ego na 25-ego lutego. Ja po przesłuchaniu "Ratatouille" jestem przyjemnie najedzona, dlatego polecam tę płytę innym zgłodniałym melomanom. Bon Apetit!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Ratatouille
Michael Giacchino
Walt Disney Records

Haydn: Stworzenie świata

Haydn: Stworzenie świata

Przyznaję się, że kocham romantyków, ale romantycy nie kochali i raczej nie doceniali kompozytora, którego chcę tym razem przywołać. Schumann na przykład pisał, że nie można się od niego nauczyć niczego nowego, że przypomina "starego przyjaciela rodziny, którego zawsze chętnie i z szacunkiem się przyjmuje" , ale który "nie wnosi już nic ciekawego do aktualnego życia". Pewnie wielu zgodzi się w kwestii Josepha Haydna z "cudownym szaleńcem" Schumannem, ale nie Paul McCreesh. Ten wybitny angielski dyrygent pokazał, że nie tylko szanuje poczciwego klasyka, ale również wierzy w nieprzemijającą siłę jego dzieł.

W przyszłym roku obchodzić będziemy jubileusz 200-lecia śmierci Haydna, zatem nagranie "Stworzenia Świata", dzieła zajmującego wyjątkowe miejsce w twórczości ojca wiedeńskiego klasycyzmu, w wykonaniu zespołu Gabrieli Consort & Players pod dyrekcją McCreesha stanowi doskonałą zapowiedź zbliżającej się rocznicy.

Ciekawostką nagrania jest użycie wersji angielskiej - która według samego kompozytora była równouprawniona z o wiele częściej wykonywaną wersją niemiecką.

Warto również zaznaczyć, że chór wzmocniony został młodymi śpiewakami z Chetham's Chamber Choir. Jest to element edukacyjnego projektu zespołu Gabrieli Consort & Players dającego młodym, utalentowanym śpiewakom możliwość uczestnictwa w profesjonalnych przedsięwzięciach najwyższej próby.

Haydn tworzył swoje monumentalne oratorium w latach 1797-98 i od razu odniosło ono oszałamiający sukces przynosząc mu sławę w całej Europie. Czy i tym razem "Stworzenie Świata" odniesie sukces? Myślę, że tak.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Haydn: The Creation
Sandrine Piau / Mark Padmore / Neal Davies / Miah Persson / Peter Harvey / Ruth Massey Gabrieli Consort & Players / Paul McCreesh
Archiv Produktion

Alexandre Desplat: Lust, Caution

Alexandre Desplat: Lust, Caution

Delikatna, subtelna, tajemnicza, niedopowiedziana, intrygująca - takimi określeniami można opisać muzykę do filmu "Ostrożnie pożądanie". Muzykę autorstwa jednego z moich ulubionych kompozytorów filmowych Alexandre'a Desplat. Za muzykę do "Malowanego welonu" Desplat uhonorowany został Złotym Globem, a "Królowa" przyniosła mu nominację do Oscara. Czym zaowocuje muzyka do najnowszego filmu Anga Lee? Na razie można tylko snuć domysły. Czas pokaże. Ale na pewno jest to kompozycja, która zostanie zauważona. Desplat dysponuje już tak charakterystycznym stylem muzycznym, jest tak łatwo rozpoznawalny, że wiele osób zarzuci zapewne tej ścieżce podobieństwa do chociażby muzycznej oprawy "Malowanego welonu". Ja byłabym jednak ostrożna w oskarżaniu Francuza o powielanie sprawdzonych muzycznych sztuczek. Sztuczek dzięki którym zrobił w ostatnich latach karierę. Owszem, nie wszystko na tej płycie zaspokoiło moje oczekiwania - a może po prostu mam w stosunku do niego zbyt wygórowane wymagania, bo jest moim ulubieńcem - ale też nie mogę powiedzieć, żebym nie dostała kilku utworów, które mnie oczarowały, bo są takie.

Na pewno jest to muzyka, która o wiele lepiej wypada w połączeniu z obrazem, a w oderwaniu od niego wiele traci. Jednak nadrzędnym celem muzyki filmowej - co wciąż podkreślam - jest jej integralność z filmem. A jeśli o to chodzi, to można powiedzieć, że muzyka Desplat splata się w miłosnym uścisku z obrazem podobnie jak filmowi kochankowie.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Lust, Caution
Music By Alexandre Desplat
DECCA

Classic Cinema

Classic Cinema

Na jednym z portali z muzyką filmową wśród życzeń noworocznych przeczytałam: "Niech nowy rok przyniesie nam wiele pięknych kompozycji, o których długo nie będziemy mogli zapomnieć". A na innym jeszcze: "i aby każdy fan otrzymał swój wymarzony soundtrack i z niecierpliwością mógł oczekiwać roku 2008, oby najlepszego w historii gatunku". Ja również jestem bardzo ciekawa co nam przyniesie w muzyce filmowej rok 2008. Mam nadzieję, że będą to jakieś naprawdę zaskakujące kompozycje, na takie właśnie liczę, ale zanim się one narodzą w umysłach kompozytorów, proponuje powrót do sprawdzonych i lubianych tematów filmowych. Składanek podobnych do tej, którą chcę tym razem polecić było już wiele, naprawdę wiele, ale mnie to wcale nie przeszkadza. Składanek z muzyką filmową, tą najlepszą - nigdy za wiele...Ta wydana została niedawno w barwach Sony i jest to trzypłytowy album zatytułowany "Classic Cinema". A znajdziemy na nim największe przeboje muzyki filmowej. Takie, w których gustują trochę starsi odbiorcy, jak temat z "Przeminęło z wiatrem", ale także muzyczne zilustrowanie ulubieńca nastolatków - Harry Pottera. Jest też oczywiście wiele kompozycji pośrodku, jak muzyka z "Fortepianu", czy "Gladiatora". W sumie ponad 3 godziny muzyki filmowej na najwyższym poziomie. Cóż, to chyba nie lada gratka dla fanów tego gatunku, prawda? Wprawdzie wszystkie z kompozycji znajdujących się na tych trzech płytach są w stałym repertuarze RMF Classic, ale i tak polecam składankę, bo może ktoś ma akurat potrzebę słuchać kilka razy z rzędu cudownego tematu z filmu "Dziewczyna z perłą".

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Classic Cinema"
SONY BMG

Motion Trio: Metropolis

Motion Trio: Metropolis

Niedawno w programie "Wszystko gra" na antenie RMF Classic o akordeonie rozmawiałam z czarodziejami tego instrumentu, czyli muzykami Motion Trio. Zatem decydując się, którą płytę dziś najlepiej polecić nie miałam wątpliwości, że będzie to "Metropolis", najnowszy album właśnie Motion Trio.

Album ten ma już swoich zwolenników I przeciwników. Ci drudzy zarzucają mu, że jest mało odkrywczy. Ja na szczęście jestem w tej pierwszej grupie. Co więcej, uważam, że "Metropolis" - mimo bardzo charakterystycznego I szybko rozpoznawalnego brzmienia trzech krakowskich akordeonistów - jest propozycją, której słucha się z wielkim apetytem. Rozpoznawalność ich brzmienia jest dla mnie zaletą, w żadnym wypadku wadą. I nawet jeśli słychać pomysły wykorzystane już przez muzyków na wcześniejszych płytach, to nie czuję wcale przesytu, pewnie dlatego, że są to pomysły wykorzystane teraz w zupełnie innym kontekście. Myślę, że krytycy mają problem z pisaniem o twórczości Motion Trio, bo wciąż jest to zupełna nowość. Pomimo, że zespół ten jest już od paru lat dobrze znany, wciąż nie ma punktu odniesienia. Akordeon kojarzy się nam w najlepszym przypadku z twórczością Astora Piazzoli, w najgorszym z weselnymi nie do końca czystymi przygrywkami...

A tutaj mamy trzy akordeony (mimo, że często wydaje się nam, że słyszymy perkusję, ale to również jest akordeon, tylko potraktowany jako instrument perkusyjny).

I te trzy akordeony potrafią oddać wszystko, każde brzmienie, każde uczucie.

A "Metropolis" jest tego doskonałym przykładem. Motion Trio bardzo dużo koncertuje, podróżuje po całym świecie I ta płyta jest taką muzyczną wędrówką po różnych zakątkach świata od Krakowa przez Paryż, Berlin po Islamabad...

Podróż jest fascynująca, klimatyczna, mocno wciągająca w wydawałoby się nieuchwytny charakter danego miejsca. Ale Motion Trio potrafi uchwycić ten charakter.

Polecam gorąco album "Metropolis"!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Motion Trio - "Metropolis"
Akordeonus Records

Sarah Chang: Vivaldi - The Four Seasons

Sarah Chang: Vivaldi - The Four Seasons

Gdybyśmy mieli wybrać kompozycję, która jest dobra dla każdego, taką, co do której mamy pewność, że przypadnie do gustu i dziecku i osobie starszej, taką, która nigdy się nie znudzi, to mogę się założyć, że większość wybrałaby - "Cztery pory roku" Vivaldiego. Przynajmniej ja na pewno.

"Cztery pory roku" były popularne już za życia kompozytora. Później nazwano je szczytem osiągnięć charakterystycznego dla XVII i XVIII wieku malarstwa dźwiękowego. Każdy szanujący się skrzypek ma w repertuarze nieśmiertelne dzieło Vivaldiego, ale interpretacji przy których warto się zatrzymać na dłużej nie jest wcale aż tak wiele. Do tych nielicznych należy na pewno nagranie "Czterech pór roku" przez Nigela Kennedy'ego, które trafiło do Księgi rekordów Guinnessa za jedną z największych w historii sprzedaż płyt z muzyką poważną (2 miliony egzemplarzy!). Ja osobiście bardzo cenię nagranie Giuliano Carmignoli. Fabio Biondi także nietuzinkowo podszedł do Vivaldiego. A niedawno słuchałam całkiem przyjemnych "Czterech pór..." nagranych przez polskiego skrzypka Roberta Kabarę.

Ale tym razem chciałam polecić jeszcze inne podejście do tego słynnego dzieła. "Cztery pory roku" w barwach EMI Classics, nagrała młoda skrzypaczka Sarah Chang. Płyta zawiera również Koncert skrzypcowy g-moll op.12 nr 1 Vivaldiego, ale to "Cztery pory..." zostały na okładce napisane tłustym drukiem. Artystce w nagraniu towarzyszyła nagradzana Grammy Awards orkiestra Orpheus Chamber Orchestra.

Czy te "Cztery pory roku" są bardziej delikatne, bo grane przez kobietę? Nie powiedziałbym. Na pewno są zupełnie inne niż te Carmignoli, czy Kennedy'ego, ale to są niedoścignione interpretacje. Ta jest dosyć świeża i czuć w niej wielką radość z obcowania z muzyką "Rudego Księdza". Radość, która zapewne udzieli się również słuchaczom.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Sarah Chang - "Vivaldi The Four Seasons"
EMI Classics

Nigel Kennedy: Polish Spirit

Nigel Kennedy: Polish Spirit

Nigel Kennedy uprawia różne gatunki muzyki - klasykę, jazz, rock. Ale jak sam przyznaje, nie potrafi powiedzieć, co jest dla niego najważniejsze. - Zawsze myślałem o sobie jako muzyku, który gra po prostu muzykę, nie jakiś szczególny jej rodzaj. Uważam, że w każdym z gatunków muzyka, jeśli jest dobra, ma w sobie wszystko, co trzeba. W grze Milesa Davisa słyszysz strukturę, i wolność, i ekonomikę środków. Tak samo w muzyce poważnej. Na przykład u Bacha nie ma lepszych i gorszych fragmentów - to prawdziwa perfekcja.

Kennedy studiował w legendarnej, nowojorskiej Juilliard School of Music, w której wypada się uczyć, jeśli marzy się o światowej karierze. Jednak nie był zbyt pilnym studentem. Bardziej pociągały go nocne wizyty w klubach Harlemu, wspólne koncerty ze Stanem Getzem w Greenwich Village. - To wcale nie jest najlepsza szkoła muzyczna na świecie, jak pewnie myśli o niej wielu młodych muzyków - opowiada z przekąsem Nigel. - Jest nastawiona jedynie na produkcję komputerowych muzyków. Tam liczy się technika i nic więcej. Wciąż mówi się o pieniądzach, kontraktach... Uczniowie nie współpracują ze sobą, nie grają razem, oni tylko ciągle ćwiczą... Ale za chwilę dodaje: - To nie znaczy, że sam talent wystarczy. Trzeba pracować. Ja sam dużo się już w życiu napracowałem. Ćwiczę codziennie, przynajmniej trzy razy dziennie, minimum trzy godziny. Ćwiczenie to ciężka praca. Ważna jest pamięć - fizyczna, emocjonalna, intelektualna. - Ja jestem złym nauczycielem, do tego trzeba specjalnych umiejętności. Najbardziej lubię jam session, kiedy gram z młodymi muzykami. Myślę, że wtedy można się najwięcej nauczyć. Poza tym jest to także przyjemne, bo nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań.

Jednak najnowszy album Nigela Kennedy'ego ma niezaprzeczalny walor edukacyjny. I nie dajmy się zwieść okładce, która wzbudziła tyle kontrowersji. Jak to bywa u Kennedy'ego, opakowanie jest oryginalne, a zawartość wartościowa. I tak jest również w tym przypadku.

Swoim najnowszym albumem angielski muzyk złożył hołd zapomnianym romantycznym koncertom polskich kompozytorów Emila Młynarskiego i Mieczysława Karłowicza. "Polish Spirit" zawiera wykonanie z towarzyszeniem Polskiej Orkiestry Kameralnej pod dyrekcją Jacka Kaspszyka. Koncert skrzypcowy Karłowicza stanowi rzadkość nawet w Polsce, a II Koncert skrzypcowy Młynarskiego jest kompletnie nieznany. Dlatego tym bardziej nagranie tych kompozycji przez tak znanego i cenionego muzyka pozwoli im ujrzeć światło dzienne, spopularyzować je, a może nawet zaintrygować, by ci, którym nazwisko Młynarski kojarzy się tylko z imieniem Wojciech, a Karłowicza pamiętają bardziej jako jednego z pionierów polskiego taternictwa, dowiedzieli się czegoś więcej. Nagrania na albumie "Polish Spirit" uzupełniają aranżacje nokturnów Chopina op. 9 nr 1 i 2.

Polecam polską duszę Nigela Kennedy'ego!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Polish Spirit" - Nigel Kennedy
EMI

Berlioz: Harold in Italy, Overtures

Berlioz: Harold in Italy, Overtures

Dla laika skrzypce i altówka niewiele się od siebie różnią. Ludzie często w ogóle nie zauważają różnic zarówno w wyglądzie, jak i w brzmieniu tych instrumentów, albo mówią, że "to takie za duże skrzypce". Jednak różnice oczywiście istnieją. Altówka jest instrumentem o ciepłym i pięknym brzmieniu, ale również instrumentem, będącym bardzo częstym obiektem żartów pozostałych muzyków, szczególnie tych grających właśnie na skrzypcach...

Dzisiejszą rekomendację płytową poświęcam albumowi z altówką w roli głównej. Wprawdzie album, który chcę polecić, nie należy do nowości płytowych, nagranie to pochodzi z 1958 i 1959 roku, ale zostało ono zremasterowane, czyli oczyszczone i udoskonalone pod względem brzmieniowym, przez co w niczym nie ustępuje kroku najnowszym nagraniom. Ale tak naprawdę jego jakość nie ma w tym przypadku większego - przynajmniej dla mnie - znaczenia. Zatrzymałam się przy tym nagraniu ze względu na osobę solisty - Williama Primrose'a, nieżyjącego już amerykańskiego altowiolisty szkockiego pochodzenia. Altowiolisty, którego gra doskonale oddaje wszystko to, co w altówce najlepsze. Soliście towarzyszy Boston Symphony Orchestra, dyryguje Charles Munch. Nie jest to album tylko z muzyką na altówkę. Oprócz "Harolda w Italii" Hectora Berlioza, dzieła bardzo specyficznego, programowego, w którym altowiolista może się popisać, na płycie usłyszeć można również uwertury symfoniczne francuskiego kompozytora. Album polecam szczególnie tym, którzy altówki nie znają, albo jej nie doceniają.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Berlioz: Harold in Italy, Overtures
Boston Symphony; Munch; Primrose
Sony BMG Music Entertainment 2007

Maria Callas

Maria Callas

Maria Callas była tematem wielu plotek, a skandale, o które ją oskarżano, obiegały cały świat. Stała się legendą.

Wielka kariera Marii Callas trwała właściwie od 1947 roku do połowy lat 60., czyli niezbyt długo. Jednak zasłynęła zarówno jako znakomita śpiewaczka, jak i utalentowana aktorka, a to połączenie zdarza się rzadko. Jej głos określano mianem dramatycznego sopranu d'agilita, ponieważ śpiewała sopranem i koloraturowym, i lirycznym, i dramatycznym. Dysponowała olbrzymią rozpiętością skali: od niskiego kontraltu po najwyższą koloraturę. Taki głos dawał ogromne możliwości, a przy talencie scenicznym był prawdziwym skarbem.

Choć była niezwykle kapryśną primadonną i często zrywała przedstawienia odbywające się nawet w obecności koronowanych głów, to jednak wiele teatrów marzyło o jej występie, nie bacząc na rekordowe honoraria, jakich żądała. Ani trudny charakter, ani różne dziwactwa artystki nie zrażały jej wielbicieli. Z łatwością porywała publiczność. Za bilety płacono we Włoszech na "czarnym rynku" nawet po 100 000 lirów.

W 1958 roku w Rzymie, śpiewając dla śmietanki towarzyskiej, z prezydentem Włoch na czele, w trakcie przedstawienia "Normy" Belliniego Callas nagle odmówiła wyjścia na scenę. Zrobiła tak, bo jej zdaniem entuzjazm publiczności był zbyt mały... Przedstawienie przerwano. Socjeta musiała się rozjechać do domów, a primadonnie groził zakaz występów na terenie Włoch.

Kiedy minęła 20. rocznica śmierci Marii Callas, firma EMI uczciła to zremasterowaniem - czyli oczyszczeniem i udoskonaleniem pod względem brzmieniowym - kompletu nagrań dokonanych przez śpiewaczkę dla tej wytwórni płytowej. Pojawiła się też wtedy na rynku składanka z jej najsłynniejszymi interpretacjami arii zatytułowana "Maria Callas, the Voice of Century", która w zawrotnym tempie zniknęła ze sklepowych półek. Kilka lat później EMI zaprezentowało "Romantic Callas" - ponad godzinę chwytających za serce arii najpiękniejszych oper Verdiego, Pucciniego, Donizettiego, Belliniego.

Tym razem dla uczczenia 30. rocznicy śmierci divy wszechczasów EMI wydało: dwupłytowy album "Maria Callas - The One and Only", ośmiopłytowy "Opera Highlights" oraz "The Complete Studio Recordings" - ekskluzywny kolekcjonerski boks o zawartości 70 płyt (!)

Czy te propozycje również przypadną odbiorcom do gustu? Myślę, że tak, bo cudownego głosu Callas nigdy za wiele.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Henri Seroka: Credo

Henri Seroka: Credo

Kto nie zna melodii, którą zaczynają się "Smerfy"? Nie ma chyba takiego. Twórca popularnego tematu muzycznego do kreskówki o sympatycznych niebieskich stworkach - Henri Seroka wydał właśnie swój najnowszy album, na którym znalazło się "Credo", dzieło napisane na rozbudowaną orkiestrę, chór i solistów. Jednak wszystkich, którzy oczekują od nowego dzieła Seroki "niebieskich" skojarzeń ostrzegam, że jest to muzyka poważna, co nie oznacza, że nie jest przystępna. Henri Seroka jest Belgiem z niemiecko-polskimi korzeniami. Pierwszy raz pierwszy przyjechał do Polski na festiwal w Sopocie, bo swoją karierę muzyczną zaczynał jako... śpiewak. Było to w roku 1969, reprezentował wówczas Luxemburg piosenką "La valse de L'Enfance". Jest kompozytorem muzyki poważnej i filmowej. Przyjaźni się z polskim reżyserem Jackiem Bromskim, skomponował większość utworów do jego filmów. Nie stroni również od lżejszych gatunków, pisząc dla wykonawców muzyki pop. I może właśnie dlatego jego najnowsza propozycja, pomimo swych niemałych rozmiarów oraz trudnej tematyki, nadaje się dla każdego. Są to klasyczne brzmienia, które nawet początkujący meloman jest w stanie zaakceptować, bo nie wymagają wcześniejszego osłuchania. I to odbieram jako największą zaletę albumu "Credo".

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Cecilia Bartoli: Maria

Cecilia Bartoli: Maria

Cecilia Bartoli jako dziecko marzyła, by zostać tancerką flamenco. Jednak rodzice - sopranistka Silwana Bazzoni i tenor Angelo Bartoli - szybko odkryli prawdziwy talent córki.

Na pytanie, w czym tkwi tajemnica jej cudownego głosu, odpowiada: - Myślę, że Bóg powiedział do mnie "Cześć!". O nauce śpiewu mówi, iż była dla niej czymś tak naturalnym, jak robienie dobrego włoskiego makaronu. Zresztą jedzenie jest także jedną z jej pasji: - Równie dobrze mogłabym otworzyć restaurację - żartuje. Uwielbia czekoladę, o której mówi z rozrzewnieniem: - Któż może się jej oprzeć!

Z takim samym powodzeniem potrafi wcielić się w rolę niewinnego Kopciuszka, jak i pełnej temperamentu Armidy. - Czuję śpiewanie całym swoim ciałem. Czasem są to prawie takie same odczucia, jak przy uprawianiu miłości. Przyznaje, że głos jest jej szefem, a ze śpiewaniem to jak z chodzeniem - można pójść gdzie tylko się zapragnie, ale trzeba wybrać odpowiednią drogę.

Bartoli urodziła się w roku 1966 w stolicy Włoch. W Wieku ośmiu lat po raz pierwszy wystąpiła publicznie na deskach rzymskiej opery - w roli Pastuszka w "Tosce". W roku 1982 rozpoczęła studia muzyczne w Akademii św. Cecylii w Rzymie. Trzy lata później wystąpiła w telewizyjnym konkursie talentów, zapowiadana przez Katię Ricciarelli i Leo Nucciego. Zaśpiewała także na koncercie poświęconym pamięci Marii Callas w Operze Paryskiej. Świetna passa płytowa artystki trwa nieprzerwanie od połowy lat osiemdziesiątych. O wokalnym talencie włoskiej gwiazdy można by pisać książki. Obdarzona rzadko spotykanym rodzajem głosu - mezzosopranem koloraturowym - Cecylia Bartoli z podobną łatwością wykonuje wirtuozowskie koloratury, jak również liryczne arie przepełnione uczuciem, w tym szaleńcze wybuchy bólu i wściekłości. Jej głos jest nadzwyczaj ekspresyjny, tak samo jak twarz, oczy. Obejmuje niemal trzy oktawy. - Technika jest bardzo ważna, trzeba nad nią pracować jak przy układaniu kamienia na kamieniu - mówi Bartoli - ale przede wszystkim musi się kochać to, co się robi. Jest jedną z najwyrazistszych osobistości światowej wokalistyki. Pewnie dlatego, że - jak sama mówi - śpiewak powinien być również dobrym aktorem. Niektórzy zarzucają jej, że ma dosyć ograniczony repertuar

- Zdaję sobie sprawę, że nie mogę śpiewać wszystkiego. I nie chodzi tylko o mój głos, raczej o osobowość.

Oczywiście nie sądzę, by jakaś szczególna rola mogła zniszczyć głos śpiewaka. O nie! Zniszczyć może go raczej bezczynność. Ale uważam, że sekret artysty tkwi w jego repertuarze. Jeśli wie, jak go uściślić, to robi duży krok do przodu.

Jest otwarta, bezpośrednia. Wizerunek diwy operowej - to nie dla niej. Szczerze uśmiecha się do publiczności i rozmawia z każdym, kto o to poprosi. - Nie chcę być wyniosłą gwiazdą i trzymać się z dala od ludzi. Po przedstawieniach jestem po prostu sobą. I to jest jedyny sposób na życie, jaki znam.

Oczywiście, trzeba mieć pewną prywatność i zachowywać dystans, ale to nie wyklucza bycia dla innych grzecznym i ludzkim - wyjaśnia śpiewaczka. - Poza tym słowa diwa czy primadonna są dla mnie dziwne. Z góry sugerują solową obecność na scenie. A ja wcale nie czuję tej samotności.

Bartoli ma apetyt na życie. Nie spiskuje - jak czynią to niektóre gwiazdy - i nie zazdrości innym. Stara się widzieć tylko dobre strony. Optymizm znajduje nawet w najbardziej ponurych sytuacjach. Mówi, że małe codzienne przyjemności - na przykład kupowanie gazety, odwiedzanie przyjaciół czy picie cappuccino - leżą w jej nieskomplikowanym łacińskim entuzjazmie do życia. - Kiedy śpiewam próbuję wysłać publiczności pewną wiadomość. Kiedy koncert się kończy, a ludzie mówią : "Spędziliśmy wspaniały wieczór", to przede wszystkim zależy mi, by tego szybko nie zapomnieli. Natomiast ja wracam do domu i zastanawiam się, co było dobre, a co złe. Myślę, że to jedyny sposób dla artysty, by się rozwijał.

Wielokrotnie tytułowana wokalistką roku, uznana przez międzynarodowych krytyków i wydawnictwo Festspiele za najlepszą śpiewaczkę dekady, Cecilia Bartoli nagrała właśnie swoją kolejną - po "Opera Proibita" - płytę zatytułowaną "Maria". Bartoli wraca w niej do swoich korzeni - do bel canta. "Maria" kryje w sobie arie z repertuaru legendarnej Marii Malibran, gwiazdy czasów Belliniego i Rossiniego, nazywanej pierwszą boginią romantyzmu.

Obok operowych szlagierów jak Casta Diva z Normy Belliniego album zawiera 8 prawykonań (m.in. modlitwę "Se il mio desir... Cedi al duol" z opery Paciniego Irene czy arię "E non lo vedo... Son regina" autorstwa ojca Marii Malibran - słynnego tenora Manuela Garcia.) Obok dzieł w stylu bel canto znalazło się flamenco i tyrolskie jodłowanie. Artystce towarzyszy Orchestra La Scintilla, prowadzona przez węgierskiego dyrygenta Adama Fischera. Na płycie widnieje również nazwisko świetnego skrzypka Maxima Vengerova, który wziął udział w nagraniu Infelice Mendelssohna. Dla miłośników sztuki wokalnej album obowiązkowy!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Simon Rattle i Filharmonicy Berlińscy - Haydn: Symphonies 88-92, Sinfonia Concertante

Simon Rattle i Filharmonicy Berlińscy - Haydn: Symphonies 88-92, Sinfonia Concertante

"Muzyka ta, skąpana w niebiańskich harmoniach, wolna od wszelkiej szarzyzny, która napełnia jedynie weselem, ochotą do życia i dziecięcą zdolnością cieszenia się wszystkim, jakież przez to samo oddałaby usługi, zwłaszcza naszej epoce, temu cherlawemu okresowi w muzyce, kiedy to ludzie są tak rzadko wewnętrznie zadowoleni..."

Tak o symfoniach Josepha Haydna pisał Robert Schuman. Symfoniach , przez romantyków zwanych "Słonecznie jasnymi". Ale mimo, że słowa Schumana są już leciwe, to jednak nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Równie dobrze mógłby je wypowiedzieć współczesny kompozytor, bo nasze czasy podobnie nie grzeszą - jeśli chodzi o poczynania kompozytorskie - optymizmem i radością życia. Dlatego dobrze jest czasem powrócić do tej jasnej, haydnowskiej muzyki, jak to zrobił Simon Rattle z Filharmonikami Berlińskimi. Rattle nagrał wybrane symfonie Haydna sprawiając - jak napisano w "Der Tagesspiegel" - by muzyka Haydna się uśmiechała.

I to jest prawda. Polecam gorąco ten album, szczególnie tym, którzy Haydna mają za - proszę wybaczyć - nudziarza, bo słuchając tej symfoniki w tak wykwintnej interpretacji, interpretacji przede wszystkim lekkiej, precyzyjnej i pełnej pogody ducha - mają jeszcze szansę stać się haydnowskimi fanami...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Simon Rattle i Filharmonicy Berlińscy - "Haydn: Symphonies 88 - 92, Sinfonia Concertante"

Anna Netrebko & Rolando Villazón: Duets

Anna Netrebko & Rolando Villazón: Duets

Podobnie jak kiedyś triumfy święcili Maria Callas i Giuseppe di Stefano, czy niedawno Angela Gheorghiu i Roberto Alagna, tak teraz miano królewskiej pary duetów należy do Anny Netrebko i Rolanda Villazón.

Złośliwi twierdzą, że ich sukces, to tylko efekt wyrachowanej i skutecznej promocji. Ona - romantyczna piękność ze Wschodu, on - typ latynoskiego kochanka. Oboje młodzi i sławni. Na fotografiach przytuleni, wpatrzeni w siebie. Ludzie lubią takie historie. Ale na tym nie koniec. Przycinki milkną w konfrontacji z tym, co naprawdę - prócz wystylizowanego "opakowania" - ma do zaoferowania duet Netrebko - Villazón. W tym celu najlepiej posłuchać nagrania (choć na żywo są jeszcze lepsi!), by mieć pewność, że nie ulega się niewątpliwemu urokowi gwiazd. Wtedy mamy już jasność. Marketing marketingiem, ale talent broni się sam. Rosjanka, której sopran olśniewa czystością, precyzją, rozległą dynamiką i wyjątkowym górnym rejestrem w połączeniu z Meksykaninem, o którym mówi się, że jest jak "Domingo w swoich najlepszych czasach", to prawdziwa mieszanka miłosno-wybuchowa. Ich najnowszy album można nazwać krótką antologią najpiękniejszych operowych duetów miłosnych. Rudolf i Mimi, Edgar i Łucja, Gilda i Książe Mantui, Romeo i Julia, Manon Lescaut i kawaler des Grieux, Jolanta i Vaudemont... Ta płyta to istny wulkan miłości. Polecam wszystkim zakochanym i tym, którzy chcą się zakochać!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Anna Netrebko & Rolando Villazón: Duets
Staatskapelle Dresden
Nicola Luisotti
Deutsche Grammophon 2007

Marijana Mijanović: Haendel, Affetti Barocchi

Marijana Mijanović: Haendel, Affetti Barocchi

Minęły dwa lata od czasu, kiedy Andreas Scholl, jeden z najpopularniejszych obecnie kontratenorów nagrał album, w którym oddał hołd dla Senesina - jednego z najpopularniejszych śpiewaków osiemnastowiecznych. Płyta Scholla - "Arias for Senesino" odniosła wtedy wielki sukces. Czy podobnie będzie z "Affetti Barocchi" Marijany Mijanović?

Na pewno sięgnięcie po barokowy repertuar, który Georg Friedrich Haendel komponował z myślą o Francesco Bernardim, zwanym Senesino, było dobrym i sprawdzonym posunięciem. Ale pomimo całej sympatii dla mezzosopranistki serbskiego pochodzenia, nie sądzę, żeby album ten był tak rozchwytywany, jak to było w przypadku podobnego przedsięwzięcia Andreasa Scholla. Oczywiście duży wpływ ma na to popularność samego wykonawcy. Marijana Mijanović nie jest nowicjuszką, w świecie miłośników dawnej muzyki wokalnej jej oryginalnie brzmiący głos znany jest już od kilku lat, artystka ma na swoim koncie bardzo udane występy pod batutą Marca Minkowskiego, bierze również udział w ciekawych nagraniach, jak to było w przypadku "Motezumy" Vivaldiego. Wciąż jednak jej popularność ogranicza się do hermetycznego kręgu. I raczej najnowsza płyta - "Affetti Barocchi", która ukazała się w barwach Sony, gdzie śpiewaczce towarzyszy Orkiestra Kameralna z Bazylei pod dyrekcją Sergia Ciomei, nie przełamie tych barier. Choć oczywiście album ten wart jest polecenia, ale tylko dla tych, którzy potrafią rozsmakować się w tego rodzaju muzyce.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Affetti Barocchi"; Haendel
Marijana Mijanović
Kammerorchester Basel
Sergio Ciomei
SONY 2007

Piraci z Karaibów: Na krańcu świata

Piraci z Karaibów: Na krańcu świata

Komponuje muzykę do wszelkich możliwych gatunków filmowych. Zerkając do jego filmografii znajdziemy zarówno filmy akcji, przygodowe, dramaty, horrory, jak i komedie romantyczne. Oscara zaś dostał za muzyczną oprawę animowanego obrazu "Król Lew". We wrześniu będzie obchodził pięćdziesiąte urodziny, a jego kompozytorski dorobek jest tak pokaźny, że można by nim spokojnie obdzielić trzech kompozytorów. W zeszłym roku spod jego ręki wyszły dwie bardzo dobre partytury: do filmu "Kod Da Vinci" i "Piraci z Karaibów. Skrzynia Umarlaka". Pierwszej z nich ogromny rozgłos przyniosło zamieszanie wywołane przez brytyjską organizację (BBFC) zajmującą się przyznawaniem filmom kategorii wiekowych. A kontynuacja drugiej niedawno pojawiła się na polskim rynku. I właśnie album z muzyką do filmu "Piraci z Karaibów: Na krańcu świata" Hansa Zimmera chciałabym tym razem polecić. Tym, którzy znają twórczość zdolnego Niemca wystarczy że powiem, iż kolejny piracki soundtrack jest równie interesujący, co poprzedni. Tym zaś, którzy jeszcze nie zaznali przyjemności obcowania z zimmerowskimi brzmieniami (choć trudno mi uwierzyć, aby znaleźli się gdzieś tacy) proponuje godzinę świetnej muzyki. Muzyki, która nawet bez obrazu potrafi żyć własnym życiem, co w przypadku filmowych partytur jest raczej rzadkością. Podobnie jak w drugiej części pirackiej trylogii Zimmer poszedł bardziej w kierunku grozy, ale zabarwionej elementami scherzando, robiąc jakby muzyczną aluzję do filmu, który należy traktować z przymrużeniem oka. Z tą tylko różnicą, że tym razem owej żartobliwości - podobnie jak w filmie - jest już o wiele mniej.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Piraci z Karaibów: Na krańcu świata
Hans Zimmer
Walt Disney Records

Katherine Jenkins: From the Heart

Katherine Jenkins: From the Heart

Jak wyedukowanemu klasycznie melomanowi sprzedać pop udając, że to klasyka, a równocześnie namówić laika na klasykę, wmawiając mu, że to pop? Wydawałoby się, że to niemożliwe, a jednak są artyści, którym się to udaje.

Sarah Brightman i Andrea Bocelli zbili fortunę na łączeniu tych dwóch muzycznych światów. Charlotte Church i Josh Groban poszli w ich ślady. Jednak najwięcej mówi się teraz o Katherine Jenkins, która z repertuarem quasi klasycznym sprzedała w ciągu ostatnich trzech lat ponad półtora miliona płyt w Wielkiej Brytanii. Album "Serenade" doszedł do piątej pozycji na UK Album Chart. A najnowsza płyta Jenkins - "From the Heart" - mimo, że niedawno pojawiła się na rynku, już bije rekordy sprzedaży. Na krążku znalazły się zarówno kompozycje z oper Pucciniego, czy Bizeta, jak również tematy filmowe Ennio Morricone oraz utwory z kręgu muzyki popularnej (m.in. niezapomniane "Everything I Do" Bryan'a Adamsa). Na "From the Heart" znajdziemy także temat z filmu Hannibal, a wśród specjalnych gości pojawia się Kiri Te Kanawa.

Oczywiście szukanie przywar w osobie Katherine Jenkins, a dokładnie skaz na jej muzycznym talencie - bo do aparycji artystki nie można mieć żadnych zastrzeżeń, dzięki niej wokalistka została wybrana twarzą Mont Blanc i pojawiła się na billboardach reklamowych w siedemdziesięciu krajach na całym świecie - nie jest trudne, ale też nie ma większego sensu. Wprawdzie krytycy lubią pastwić się nad takimi "niezdecydowanymi" artystami, ale prawda jest taka, że to właśnie dzięki nim, dzięki Jenkins na przykład, ludzie, którym nazwisko Delibes nic nie mówi i nigdy nie sięgnęliby po jego operę "Lakme", słuchając "From the Heart" poznają m.in. duet kwiatowy (właśnie ze wspomnianej opery) i to zachęci ich w przyszłości do klasyki. Przynajmniej taką mam nadzieję... i dlatego polecam ten album.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Katherine Jenkins
"From the Heart"
UNIVERSAL

Miss Potter - soundtrack

Miss Potter - soundtrack

Tylko dla tych, którzy lubią słodycze... Tak można by podsumować muzykę do filmu "Miss Potter". 15 dobrodusznych utworów pozbawionych jakiejkolwiek agresji i zła. Utworów, które nie mają absolutnie nic na sumieniu, przez co niestety - jak to w życiu bywa - nie grzeszą również atrakcyjnością. Autorem tej jakże grzecznej muzyki jest Nigel Westlake, którego szersza publiczność może kojarzyć z muzycznej oprawy przygód pewnej sympatycznej świnki Babe. Na płycie pojawiło się też nazwisko o wiele bardziej znane -Rachel Portman, która popełniła do "Miss Potter" trzy utwory. I chociaż udział pierwszej kobiety, która dostała Oscara za muzykę do filmu ("Emma" z 1996 roku) można nazwać raczej symbolicznym, to jednak cała muzyka do "Miss Potter" przesiąknięta jest charakterystycznym stylem Portman. Był to zapewne zamierzony efekt, ale zważywszy na muzyczny dorobek słynnej Angielki, to próba jego naśladownictwa w "Miss Potter" wypada niestety słabo. Oczywiście trudno oczekiwać od kompozytora, żeby pisał "ciężką" muzykę do bardzo "lekkiego" filmu, ale w tym przypadku lekkość ociera się wręcz o ulotność... Album ratuje piosenka "When You Taught Me How To Dance", który zaśpiewała Katie Melua. Wprawdzie motyw tego utworu można odnaleźć również w innych kompozycjach albumu, jednak dopiero w połączeniu z urokliwym głosem wokalistki, która zaskarbiła sobie sympatie słuchaczy przebojem "Nine Million Bicycles", słucha się go z dużą przyjemnością. Ale całość polecam melomanom, którzy słodzą...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Miss Potter - soundtrack
Original Music by:
Nigel Westlake (tracks 1, 3-10, 12 & 13)
Rachel Portman (tracks 2, 11 & 14)
Dramatico
2007

Alexandre Desplat: The Queen

Alexandre Desplat: The Queen

W świecie muzyki filmowej jego nazwisko jest ostatnio bardzo często wymieniane. Więcej mówi się jedynie o Gustavo Santaolalli, któremu drugi rok z rzędu udało się zdobyć Oscara za muzykę. Alexandre Desplat złotej statuetki od Amerykańskiej Akademii Filmowej jeszcze nie dostał, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Krytycy zaczęli go dostrzegać, kiedy skomponował muzykę do filmu "Dziewczyna z perłą". Ostatnie lata były dla niego czasem intensywnej pracy dla Hollywood: "Osaczony", "Casanova", "Syriana", "Firewall", a teraz "Queen" i "The Painted Veil". Za muzykę do "Malowanego welonu" Desplat uhonorowany został Złotym Globem, a "Królowa" przyniosła mu nominację do Oscara. I na nominacji się skończyło... Dlaczego? Pewnie dlatego, że muzyka do "Królowej", jak na muzyczną oprawę arystokracji przystało, jest dystyngowana, wyważona, wręcz pachnie elitarnością i szlachetnym pochodzeniem, ale brak jej tego "czegoś", za co pokochałyby ją tłumy, melomanów oczywiście. Zatem sytuacja z "królewską" ścieżką dźwiękową przypomina nieco relacje panujące pomiędzy królową Elżbietą II, a świętej pamięci księżną Dianą. Z jednej strony muzyka Alexandre'a Desplat ma klasę i przez to bardzo dobrze wpisuje się w klimat filmu. Z drugiej - tak jak królowej Elżbiecie II zawsze zarzucano zbytnią klasyczność, tak i tej partyturze przydałaby się "chwila szaleństwa". Szaleństwa, którego w muzyce do "Królowej" jak na lekarstwo. Alexandre Desplat zajmuje w moim prywatnym rankingu kompozytorów muzyki filmowej dosyć wysokie miejsce, ale tą partyturą nie wzbudził u mnie entuzjazmu. Owszem, jest kilka szczegółów, które pozostawiają po przesłuchaniu "Królowej" dobre wrażenie, jak na przykład ogólny dobór instrumentarium (szczególnie klawesyn, który dodaje dworskiego uroku), malowniczość utworu "Hills of Scotland", no i doskonałe brzmienie wykonawców - The London Symphony Orchestra. Na uwagę zasługuje również ostatni utwór umieszczony na płycie - finałowe "Libera Me" z "Requiem" Giuseppe Verdiego, który wykonany został podczas pogrzebu księżnej Diany. Jednak całość polecam jedynie fanom francuskiego kompozytora.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"The Queen"
Music by Alexandre Desplat
Milan

Ennio Morricone - The Platinum Collection

Ennio Morricone - The Platinum Collection

Chyba każdy kiedyś słyszał któryś z melodyjnych tematów, skomponowanych właśnie przez niego. W końcu jest twórcą muzyki do ponad 500 filmów!

25 lutego w Los Angeles, podczas rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, Ennio Morricone odebrał z rąk Clinta Eastwooda Oscara za całokształt twórczości. Włoski kompozytor nie krył wzruszenia. "Dziękuję za tę nagrodę, ale wybiegam myślami naprzód. Chcę dedykować tego Oscara tym, którzy, choć byli nominowani kilka razy, nigdy nie zostali nagrodzeni. Życzę wam Oscara w najbliższej przyszłości." Morricone był nominowany do nagród Akademii aż 5 razy, nigdy jednak statuetki nie dostał. Aż do tej pory...

W hołdzie dla tego wybitnego artysty ukazał się niedawno album zatytułowany "Ennio Morricone - The Platinum Collection". Jego zawartość to 3 płyty, a na każdej ponad godzina niezapomnianej muzyki. 60 legendarnych utworów. Kolekcja zawiera zatem kompozycje do tzw. spaghetti-westernów, z którym to gatunkiem filmowym Morricone jest najbardziej kojarzony, ale są też oczywiście jego wielkie przeboje m.in. z filmów "Misja", "Nietykalni", "Cinema Paradiso". Całość wydana w barwach EMI.

Można powiedzieć, że album ten, to podróż w... znane i lubiane. Oaza, do której zawsze warto powrócić. Bo ta muzyka się nie starzeje. I tak, jak temat filmu "Dobry, zły i brzydki" robił furorę w 1966 roku, podczas filmowej premiery, tak samo dobrze słucha się go dzisiaj. To jest właśnie siła muzyki Ennio Morricone. Więc jeśli ktoś nie może się już doczekać Morricone na żywo - w czerwcu kompozytor będzie gwiazdą obchodów jubileuszu 750-lecia lokacji Krakowa - to ten album doskonale wypełni czas oczekiwania. Polecam wszystkim!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Ennio Morricone - The Platinum Collection"
EMI

Philip Glass: Notes on a Scandal

Philip Glass: Notes on a Scandal

Ci, którzy nie posłuchają muzyki Philipa Glassa z filmu "Notatki o skandalu", bo nie lubią minimalizmu w muzyce i ci, którzy odwrócą się od tej kompozycji znużeni wyraźnym podobieństwem kolejnych partytur kompozytora - wiele stracą.

Po pierwsze dlatego, że minimalizm w muzyce filmowej Glassa bardzo ewoluował od czasu "Koyaanisqatsi" (on sam twierdzi, że języka minimalizmu używał jedynie w swoich wczesnych dziełach, a jego obecne filmowe poczynania woli nazywać muzyką repetytywną). Po drugie - podobieństwa, wynikające z wykorzystywanej przez Glassa techniki komponowania, stają się coraz mniej drażniące, głównie dzięki specyficznej barwie. Barwie, która w kompozycjach z filmu "Notatki o skandalu" odgrywa ogromną rolę. Mroczna, pełna strachu, tajemnicy, a przy tym kusząca i wciągająca w niebezpieczną grę - taka jest atmosfera, którą buduje muzyka z "Notatek...". Od pierwszego utworu wyczuwa się, że pod niektórymi akordami kryje się coś, czego bezpieczniej byłoby nie zgłębiać, ale mimo to słucha się dalej. Niepokój zostaje zagłuszony przez ciekawość, trochę jak w filmie.

Nie jest tajemnicą, że nadrzędną cechą minimalizmu jest powtarzalność motywów. Powtarzalność, która wywołuje wrażenie wpadania w trans. Myślę, że twórcy "Notatek o skandalu" nie mogli dokonać lepszego wyboru, w kwestii autora oprawy muzycznej do tego obrazu. Philip Glass jest mistrzem muzycznej transowości w filmie. A przecież o to chyba w tym przypadku chodziło.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Notes On A Scandal
Music By Philip Glass
Original Motion Picture Soundtrack
DECCA

Michaił Pletniew: Beethoven Piano Concertos Nos. 1 & 3

Michaił Pletniew: Beethoven Piano Concertos Nos. 1 & 3

Michaił Pletniew - pianista, dyrygent, kompozytor. O dyrygowaniu mówi, że to nie zawód, ale przywilej, a sens ma tylko wtedy, gdy maestro wie o dziele więcej niż muzycy orkiestry. Ale tym razem sprawa dotyczy pierwszego z muzycznych wcieleń Pletniewa. Niewątpliwie najciekawsza pianistyczna osobowość średniego pokolenia, obok Krystiana Zimermana oczywiście. Przez krytyków nazywany "następcą Horowitza", przez publiczność - artystą zamkniętym w sobie i mało sympatycznym. Do tej drugiej opinii bym się nie przywiązywała, bo pianistyka nie na uśmiechach się opiera. Choć jest w tym też ziarenko prawdy. Pletniew nie jest pianistą, który swoimi występami hipnotyzuje słuchaczy. Z jego nagraniami jest zupełnie inaczej, nie można im niczego zarzucić. Pletniew jest wybitnym wirtuozem, obdarzonym przy tym ogromnym wyczuciem barwy dźwięku. Ostatni album rosyjskiego pianisty, wydany w barwach Deutsche Grammophon, to wyzwanie rzucone I i III koncertowi Ludwiga van Beethovena. I koncert fortepianowy C-dur op. 15 mistrza z Bonn wykazuje jeszcze cechy wspólne z koncertami Haydna i Mozarta, a jego rondo uchodziło za wzór stylu brillant. III koncert c-moll op. 37, jedyny w tonacji molowej, to już zupełnie inny muzyczny świat - beethovenowski. I Michaił Pletniew te dwa światy, może zbyt subtelnie, ale oddzielił.

Do tej pory najwyżej ceniłam nagrania koncertów Beethovena dokonane przez Krystiana Zimermana wspólnie z Filharmonikami Wiedeńskimi pod batutą Leonarda Bernsteina ex aequo z Maurizio Pollinim wraz z Filharmonikami Berlińskimi pod przewodnictwem Claudia Abbado. I nadal tak pozostanie. Pletniew zajął zaszczytne drugie miejsce.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Beethoven: Piano Concertos Nos. 1 & 3
Mikhail Pletnev
Russian National Orchestra
Christian Gansch
Deutsche Grammophon

Alexander Desplat: The Painted Veil

Alexander Desplat: The Painted Veil

Kiedy pierwszy raz usłyszałam muzykę z filmu "Dziewczyna z perłą", nie mogłam pozbyć się wyrzutów sumienia, że wcześniej nie doceniałam kompozytora, który potrafił stworzyć tak wrażliwą i inteligentną partyturę. Od tamtego czasu zaczęłam nieco uważniej śledzić kompozytorskie poczynania Alexandre'a Desplat. Kolejne muzyczne ilustracje, jakich podejmował się Francuz przynosiły mi mieszane odczucia, nigdy jednak nie spotkało mnie drastyczne rozczarowanie. Ostatnie lata były dla niego czasem intensywnej pracy dla Hollywood: "Osaczony", "Casanova", "Syriana", "Firewall", a teraz "Królowa" i "Malowany welon". Przy tym ostatnim tytule warto zatrzymać się na dłużej. I to wcale nie dlatego, że Desplat uhonorowany został za muzykę do "The Painted Veil" Złotym Globem, ani z powodu znamienitej wytwórni, która podjęła się wydania owego soundtracku. Nagroda i logo Deutsche Grammophon na okładce wpływają niewątpliwie na wartość albumu i gwarantuje przyzwoity poziom, jednak tym, co najbardziej przyciąga uwagę jest nazwisko pianisty, który wziął udział w nagraniu wspomnianej ścieżki. Okrzyknięty przez Chicago Tribune "największym od szeregu lat, najbardziej ekscytującym talentem pianistycznym" Lang Lang doskonale wie, jak należy skutecznie promować swój talent. Nie zamyka się w salach koncertowych, nie odcina się od swych chińskich korzeni (o czym świadczy jego ostatnia płyta), popularyzuje muzykę klasyczną w amerykańskim programie "Ulica Sezamkowa", a teraz bierze udział w nagraniu muzyki filmowej.

Nikt chyba nie ma wątpliwości, czym Desplat kierował się zapraszając do współpracy tego młodego artystę. Lang Lang obdarzony jest wyjątkowym wyczuleniem na barwę dźwięku. A cecha ta wydaje się być w tym przypadku bardzo pożądana. Można powiedzieć, że chiński pianista ma ogromny wkład w dźwiękową malowniczość "Malowanego welonu".

Niestety nie wszystko na tej płycie jest tak urokliwe jak gra Lang Langa. Desplat nie zdołał uciec przed monotonią i brakiem wyrazu niektórych fragmentów, szczególnie w drugiej połowie sountracku. Ale nawet dla tych kilku udanych utworów, jak "The Water Wheel", czy "River Waltz", album wart jest polecenia.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

The Painted Veil
Music by Alexandre Desplat
Featured Piano Soloist: Lang Lang
Deutsche Grammophon

Marc Minkowski - Offenbach Romantique

Marc Minkowski - Offenbach Romantique "Boję się muzyki bez uczucia, bez serca, bez emocji. Obawiam się, że czasem w XXI wieku muzyka może stać się mechanizmem, systemem dźwięków, w którym brakuje człowieka. A kiedy tego brakuje, jestem potwornie zaniepokojony."

Marc Minkowski - dyrygent, który wpada w szał, widząc nieodpowiedzialność muzyków. Ale gdy już jest zły, to - jak twierdzi - nie z powodu własnego egoizmu, ale dla dobra wykonywanej muzyki. Pierwszy raz prowadził orkiestrę symfoniczną w roku 1981, był to "Rzymski Karnawał" Hectora Berlioza. Jego wielkim marzeniem jest własny teatr, miejsce, gdzie mógłby sam ustawiać program i decydować kto występuje. Niedawno prawie mu się to udało w Opera Comique w Paryżu, ale ostatecznie wybrano kogoś... starszego. Publiczność jest dla niego najważniejsza. Nie ukrywa, że koncerty znaczą dla niego o wiele więcej niż płyty. Jednak żadnemu z nagrań pod jego przewodnictwem nie można odmówić doskonałości. Każdy kolejny album wzbudza wielkie emocje. Ostatni, na którym znalazły się dwie słynne symfonie Mozarta: g-moll, której początek znają wszyscy, niekoniecznie melomani i C-dur "Jowiszowa", okazał się rewelacyjny.

Tym razem Marc Minkowski, jeden z największych współczesnych dyrygentów, założyciel słynnego zespołu Les Musiciens du Louvre, sięgnął po kompozycje Jacquesa Offenbacha. Dla niewtajemniczonych dodam, że kompozytora tego kojarzy się przede wszystkim dzięki kankanowi, którego wprowadził do swojej operetki "Orfeusz w piekle". Kompozytora, który przez współczesnych postrzegany był bardzo różnie. Rossini widział w nim "Mozarta z Champs-Elysées", Wagner zaś czuł w jego muzyce ciepło, "ale ciepło gnojówki, w której wszystkie świnie Europy mogłyby się utytłać do woli". Tym drugim bym się jednak nie przejmowała, bo ma on na swoim koncie jeszcze bardziej obelżywe stwierdzenia pod adresem wielu kolegów "po fachu".

Na płycie znalazły się znane dzieła Offenbacha, ale również takie, które znane są tylko znawcom. Obok uwertury do "Orfeusza w piekle" album zawiera Koncert wiolonczelowy, fragmenty opery "Les Fées du Rhin" oraz muzykę do baletu "Flocon de neige". Solistą w koncercie wiolonczelowym jest Jérôme Pernoo, francuski wiolonczelista - laureat Konkursu Czajkowskiego w Moskwie i Konkursu im. Rostropowicza w Paryżu. Minkowski gra ze swoim zespołem oczywiście na oryginalnych instrumentach.

Offenbach a la Les Musiciens du Louvre iskrzy energią, jest w nim to, co u Minkowskiego bardzo charakterystyczne - skrajności, ale takie, które budzą w nas podziw, a nie złość. Jest zatem pianissimo na granicy słyszalności, ale też fortissimo z całej siły. Nie brakuje również słodyczy i pikantności - wszystkiego po trochu.

Album z dedykacją szczególnie dla tych, którzy wciąż cenią Minkowskiego za interpretacje muzyki dawnej, nie doceniając tego, że równie dobrze bawi się muzyką innych epok.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Marc Minkowski - "Offenbach Romantique"
Archiv Produktion 2006

Be My Valentine - Music For Two

Be My Valentine - Music For Two

Co roku w okolicach 14 lutego ludzi ogarnia szał walentynkowych zakupów. Oczywiście w sprzedaży pojawia się nagle masa produktów, które ze świętem zakochanych niewiele mają wspólnego, ale dzięki widniejącym tu i ówdzie serduszkom i tak cieszą się wzięciem. Niestety na rynku fonograficznym nie jest inaczej. Miłosne duety, które przez cały rok podpierały pułki, teraz po małym odkurzeniu "idą jak ciepłe bułeczki". Na płytach roi się od serc - dużych, małych, wklęsłych, wypukłych, świecących, grających... A to na okładce albumu, który przyciągnął moją uwagę jest jakby narysowane palcem na zaparowanej szybie i od razu skojarzyło mi się z filmem "Titanic". Ale to nie jest muzyka filmowa bynajmniej, lecz klasyka w swej najczystszej postaci. Na dodatek ów album wydany został w barwach Deutsche Grammophon, co oznacza, że nawet tak wytrawne wydawnictwo w połowie lutego ucieka się do sprawdzonych chwytów marketingowych. Jednak o ile mierzi mnie wpychanie ludziom szmiry pod walentynkową przykrywką, o tyle w przypadku albumu "be my valentine - music for two" nie mam do wydawców pretensji. Dlaczego? Dlatego, że wspomniany album obroniłby się także bez żadnego serduszka w tle. Mamy zatem dwie płyty z solidnie dobranym repertuarem. Pierwsza to miłosne hity muzyki wokalnej w najlepszych wykonaniach. Nie zabrakło więc arii i duetów z oper Mozarta, Verdiego, Pucciniego, Donizettiego, czy Offenbacha w interpretacjach takich sław jak: Kiri Te Kanawa, Edita Gruberowa, Ane Sofie von Otter, Placido Domingo, Jose Carreras. Druga zaś płyta to kompozycje instrumentalne lub zaaranżowane na takie. Tu prym wiodą romantycy: Schumann, Chopin, Schubert. Jest też kilka pozycji, których istnienia - głównie ze względu na infantylną aranżację - nie jestem w stanie zaakceptować. Przede wszystkim dotyczy to interpretacji The Cambridge Buskers, które obok gry Mischy Maiskiego wypadają śmiesznie, a nie romantycznie.

Ogólnie album przyjemny, choć przyjemniejszy byłby po okrojeniu go z kilku niepotrzebnych propozycji. Tylko że wtedy byłoby mnie miejsca na... serduszka.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Be My Valentine - Music For Two"
Deutsche Grammophon

Eragon - Music from the Motion Picture

Eragon - Music from the Motion Picture

Dla tych, którzy spacerując po wiślanym bulwarze w Krakowie zawsze zatrzymują się przed słynną rzeźbą dłuta Władysława Chromego, i dla tych, którzy wzruszają się słysząc głos Seana Connery'ego, jako Draco w filmie "Ostatni smok" - to przede wszystkim dla nich jest nowy film ze smoczycą Saphirą w jednej z głównych ról.

"Eragona" - bo o tym obrazie mowa - muzycznie zilustrował Patrick Doyle, który zasłynął komponując muzykę do szekspirowskich projektów Kennetha Branagha, m.in. "Hamleta" i "Wiele hałasu o nic". Wprawdzie szkockiemu kompozytorowi nie obca jest również praca przy projektach w niczym nie przypominających dzieł Szekspira, jak ścieżka dźwiękowa do filmu "Dziennik Bridget Jones" czy "Życie Carlita", jednak kino kostiumowe i historyczne, a więc takie, któremu towarzyszy z reguły tradycyjna w swojej formie i pełna epickiego rozmachu muzyka symfoniczna, to jest to w czym Doyle zdaje się czuć najlepiej. Podejrzewam więc, że pracując nad "Eragonem" kompozytor był w swoim żywiole, bo oprawa muzyczna, którą stworzył do tego filmu jest dokładnie taka - monumentalna. Niestety wspomniana monumentalność ogranicza się w tym przypadku do przytłaczającej muzycznej masy, w której na próżno szukać oryginalności. A najgorsza do zniesienia jest nieubłagana przewidywalność frazy, która niczym nas nie zaskakuje... Owszem temat główny nie jest zły, ma w sobie śpiewność, którą w muzyce filmowej traktuje się ostatnio nieco po macoszemu. Ale to trochę za mało, by pozytywnie ocenić muzykę Patricka Doyle'a.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Eragon
Music from the Motion Picture
Score By Patrick Doyle

Charlotte's Web - Soundtrack

Charlotte's Web - Soundtrack

"Batman", "Edward Nożycoręki", "Faceci w czerni", "Jeździec bez głowy", "Spider- Man", "Hulk", "Gnijąca panna młoda"... Wystarczy kilka przypadkowo wybranych tytułów z jego filmografii, by domyślić się, co decyduje o doborze obrazów, do których tworzy muzyczną oprawę. Danny Elfman - kompozytor, który nie pisze tematów dla "przeciętnych" bohaterów. Postaci z filmów zilustrowanych muzycznie przez Elfmana to - mówiąc delikatnie - indywidua, na których psychoanalityk zbiłby majątek...

Również w przypadku jego najświeższej produkcji nie jest inaczej. Kompozytor słynący z brzmień mrocznych przemieszanych z nutką ironii napisał muzykę do "Pajęczyny Charlotty", filmu przeznaczonego dla najmłodszych widzów, a nakręconego na podstawie bestsellerowej książki E. B. White'a. Różowa świnka, która nie może pogodzić się ze swoim losem, oraz tytułowa Charlotta, czyli pajęczyca - to przede wszystkim dla nich Elfman stworzył muzykę. Muzykę, która - jak na jego możliwości - jest raczej słaba. Tym bardziej, że dotychczasowe przygody kompozytora z tzw. kinem familijnym były bardzo owocne. Danny - syn autorki książek dla dzieci - przeważnie doskonale rozumiał klimat filmów bez ograniczeń wiekowych.

Płyta znośna do słuchania tylko dla fanów Elfmana i dzieci, którym spodobał się film.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Soundtrack "Charlotte's Web/Pajęczyna Charlotty"

Perfume: The Story of a Murderer - Original Motion Picture Soundtrack

Perfume: The Story of a Murderer - Original Motion Picture Soundtrack

"Podoba mi się wszystko, co silnie do mnie przemawia i przekazuje mi konkretną wizję. Gatunek nie ma tutaj znaczenia. Mam na myśli każdy rodzaj sztuki, film i muzykę" - wyznaje Tom Tykwer. I myślę, że raczej nie kłamie.

Swoim ostatnim wyzwaniem utalentowany Niemiec ubiegł takie reżyserskie sławy, jak Martin Scorsese, Milosz Forman, Ridley Scott czy Stanley Kubrick, którzy również ostrzyli sobie zęby na ekranizację bestsellerowej powieści Patricka Süskinda. Ich "Pachnidło" zapewne nie byłoby kiepskim filmem, ale czy któryś z nich podjąłby się również napisania muzycznej oprawy do stworzonego przez siebie obrazu? Nie sądzę.

A Tykwer wywiązał się z tego zadania lepiej, niż nie jeden "seryjny" kompozytor filmowy. Wspólnie z Johnnym Klimkiem i Reinholdem Heilem, czyli kolegami z formacji Pale 3, niemiecki reżyser skomponował muzykę, która doskonale oddaje i podkreśla świat zapachów.

Tykwer żongluje brzmieniami równie umiejętnie jak obrazami i robi to za pomocą wykonawców z najwyższej półki - Filharmoników Berlińskich pod batutą Sir Simona Rattle'a. I chociaż wcześniej można było mieć wątpliwości, czy ktoś mający w swoim dorobku kompozytorskim takie utwory, jak m.in. utrzymany w stylu techno "In My Head" ze ścieżki dźwiękowej filmu "Matrix Rewolucje", potrafi zapanować nad symfonicznym brzmieniem i wydobyć z niego coś niebanalnego - muzyczny efekt końcowy, który otrzymujemy oglądając "Pachnidło", jest oszałamiający i... pachnący.

W weekend otwarcia film Tykwera zobaczyło w polskich kinach ponad 100 tys. widzów! A co za tym idzie 100 tys. Polaków, wychowanych głównie na muzyce pop, wysłuchało pięknej muzyki opartej na klasycznych wzorcach. Można się z tego tylko cieszyć.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Perfume: The Story of a Murderer
Original Motion Picture Soundtrack
EMI

James Horner: Apocalypto Original Score

James Horner: Apocalypto Original Score

Odkąd do kin trafiło najnowsze dzieło Mela Gibsona - "Apocalypto", krytycy nie szczędzą złośliwości pod adresem wspomnianego obrazu i jego twórcy. Łupem drwin mogłaby również paść łatwo muzyka, którą dla Gibsona skomponował jego stały współpracownik James Horner. Jednak nie zamierzam pastwić się nad kompozytorem muzycznej oprawy do "Titanica", czy "Braveheart", bo uważam, że miał "dobre chęci". To, że nie do końca je zrealizował, to już inna sprawa...

Ścieżka dźwiękowa do "Apocalypto" to godzina muzyki, która kompletnie nie nadaje się do słuchania w oderwaniu od obrazu. Główną tego przyczyną jest - moim zdaniem - brak muzycznych tematów, które pozwoliłyby Hornerowskiej ścieżce żyć własnym życiem. Lista wad, które wytknięto Hornerowi za tę kompozycję jest długa, ale resztę pominę milczeniem, bo nie są to sprawy, które raziłyby mnie dotkliwie. Horner podpadł mi czymś innym. Podstępnie zwabił mnie widniejącym na okładce płyty nazwiskiem Rahata Nusrata Fateh Ali Khana, bratanka genialnego Nusrata Fateh Ali Khana. Tymczasem po konsumpcji soundtracku przekonałam się, że pakistański artysta nawet nie zdążył się rozkręcić w swoich wokalnych popisach, a już musiał je skończyć...

Nie jest to może jeden z najlepszych scorów w dorobku Jamesa Hornera. Ale nie można też powiedzieć, że jego praca "poszła w las", choć w tych okolicznościach przyrody pasowałoby bardziej... "w dżunglę". Antagoniści Hornera, którzy żerują na niedostatkach jego pracy przy "Apocalypto" zapominają chyba o podstawowym zadaniu muzyki "do" filmu, a jest nim wspomaganie obrazu, a nie muzyczna samowolka. A pod tym względem wspomniana muzyka dostatecznie spełnia swoją rolę, szczególnie w warstwie rytmicznej realizowanej przez rozmaite perkusjonalia.

Istnieje wiele przykładów filmowych partytur, które sprawdziły się jako tło, a przy tym zrobiły "solową" karierę, ale przecież nie zawsze można mieć wszystko...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Apocalypto Original Score
Hollywood Records

Rieko Nezu: Paderewski, Chopin

Rieko Nezu: Paderewski, Chopin

Miłość Japończyków do Chopina nie jest tajemnicą. Od dawna obserwujemy niebywałe zainteresowanie japońskich pianistów Konkursem Chopinowskim. Zastanawiające jest jednak to, że naród słynący ze wstrzemięźliwości w okazywaniu uczuć wybrał sobie na muzycznego idola kompozytora, którego muzyka aż kipi emocjami. Może właśnie dlatego?... Do grona artystów z "kraju kwitnącej wiśni" miłujących Fryderyka Chopina i jemu podobnych kompozytorów należy również Rieko Nezu. Finalistka ostatniego Konkursu Chopinowskiego studia pianistyczne ukończyła na Tokijskim Uniwersytecie Sztuk Pięknych i Muzyki, a obecnie, jako stypendystka rządu polskiego, kształci się w Akademii Muzycznej im. F. Nowowiejskiego w Bydgoszczy, studiując w klasie fortepianu prof. Ewy Pobłockiej.

Niedawno (choć nagrania dokonano w styczniu 2006) młoda pianistka wydała płytę, na której znalazły się kompozycje Chopina i Paderewskiego, a więc dwóch wybitnych polskich artystów, obdarzonych wielką charyzmą. Podobnie jak repertuar chopinowski, tak również dzieła Ignacego Jana Paderewskiego nie są dla Rieko Nezu nowością. Dlatego słuchając polskiej muzyki pod palcami japońskiej pianistki czujemy się jak w domu, tyle że... po niewielkim przemeblowaniu. Nezu ma wypracowaną nienaganną technikę i obdarzona jest wrodzonym pianistycznym wdziękiem. Jednak jej interpretacja Chopina nie "chwyta mnie za serce", a tego właśnie w tym przypadku oczekuję. Natomiast Paderewski w wykonaniu artystki jest efektowny, ale na próżno szukać w nim na przykład charakterystycznego dla Paderewskiego tzw. "uderzenia Leszetyckiego", Rieko Nezu jest na to zbyt delikatna.

Mimo wszystko nagranie warte jest zapoznania się z nim. A miłość japońskiej pianistki do naszej rodzimej twórczości oby rozwijała się nadal!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Rieko Nezu
Paderewski, Chopin
CD ACCORD 2006

Grzegorz Turnau: Historia pewnej podróży

Grzegorz Turnau: Historia pewnej podróży

Kiedy w październiku odszedł Marek Grechuta, Grzegorz Turnau powiedział: "Byłem, jestem i pozostanę jego wielbicielem". Niedługo potem "Znak" wydał książkę Wojciecha Majewskiego "Grechuta. Portret artysty", w której jednym z opowiadających o swojej współpracy z twórcą "Korowodu" był również Turnau. Teraz pojawiła się płyta "Historia pewnej podróży", efekt ponad dwudziestoletniej fascynacji Grzegorza twórczością i postacią Marka Grechuty. Na krążku znalazły się zatem zarówno te najbardziej popularne piosenki z repertuaru niedawno zmarłego artysty (np. "Korowód", "Motorek"), jak i te mniej znane utwory Grechuty (np. "Skąd przychodzimy", "Nie wiem o trawie"). A wszystko w charakterystycznej interpretacji Grzegorza Turnaua, którą jedni lubią, inni nie, ale nikt nie podważy jej wartości artystycznej. Ja również nie zamierzam tego robić, choć nie należę do osób, które każdą Turnauową produkcję przyjmują z entuzjazmem.

Turnau, jak zresztą każdy artysta, ma na swoim sumieniu kilka tytułów, do których popełnienia mógłby się dla dobra swego wizerunku nie przyznawać. Jednak w większości ufam jego propozycjom, do tego stopnia, że kiedy wybieram się na Bracką, bez względu na pogodę, zabieram ze sobą parasol...

Kiedy Go spotkałem w 1984 roku, był dokładnie w moim obecnym wieku. Pomyślałem, że może to dobra pora, by zmierzyć się z piosenkami, z których w dużej mierze składały się moje marzenia? O dalekiej podróży, o wędrówce do "innego nowego dnia"... Tak pomysł zrealizowania "Historii pewnej podróży" tłumaczy bard z ulicy Brackiej, i taki jest właśnie ten album. Jest "wędrówką", której kres wyznaczy zapewne nasza recepcja. To, czy piosenki Grechuty długo jeszcze wędrować będą w naszych myślach, czy (już bez maszynisty) zakończą tę wędrówkę na pierwszej stacji, zależy od nas samych. Nowy album Turnaua może im pomóc przetrwać.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Grzegorz Turnau
Historia pewnej podróży
Pomaton EMI

Copying Beethoven - Music from the Motion Picture

Copying Beethoven - Music from the Motion Picture

Kiedy usłyszałam, że Agnieszka Holland podjęła wyzwanie zmierzenia się z beethovenowskim tematem, poczułam ogromne muzykologiczne podniecenie. Jako posiadaczka "Amadeusza" Milosza Formana i "Wiecznej miłości" Bernarda Rose'a, które zajmują na mojej półeczce z filmami szacowne, najbardziej wygodne miejsce, nie mogłam się doczekać, by wcisnąć w szczelinkę miedzy płytami "Kopię mistrza". Teraz wiem, że na pewno tego nie zrobię, bo po najnowszy film Holland nie miałabym ochoty sięgnąć drugi raz. Podobnie jest z muzyką do "Kopii...", choć ta kwestia wydaje się być bardziej złożona. Bo właściwie dlaczego ktoś miałby kupować soundtrack "Kopii mistrza", jeśli jest on niczym innym, jak wyborem dzieł Beethovena? Przecież tego rodzaju składankę można sobie stworzyć samemu, kierując się własnymi - jeśli chodzi o interpretacje - upodobaniami. Oczywiście daleka jestem od podważania walorów wykonań, które znalazły się na tej płycie, bo należą one do grona najlepszych, ale np. gdy chcę posłuchać słynnej IX Symfonii, to zazwyczaj wybieram (moim zdaniem niedoścignionych) Filharmoników Berlińskich pod batutą Herberta von Karajana w nagraniu z 1985 roku, albo Orchestre Revolutionnaire et Romantique (na instrumentach z epoki) poprowadzoną przez Johna Eliota Gardinera, a nie serwowaną na "Kopii..." Królewską Orkiestrę Symfoniczną Concertgebouw z Amsterdamu pod Bernardem Haitinkiem. I tak sprawa ma się z całym tym albumem...

Wprawdzie po internecie krążą sformułowania, że muzykę do "Kopii mistrza" skomponował Antoni Łazarkiewicz, ale jest to tylko niewielka cząstka prawdy. Beethovenowska supremacja wspomnianej ścieżki dźwiękowej jest oczywista i uzasadniona, a wkład utalentowanego siostrzeńca Holland, to np. utwory, które miały wyjść spod pióra fikcyjnej kopistki, Anny Holtz.

Zatem drogi melomanie, zanim wydasz pieniądze na muzykę z "Kopii mistrza", zastanów się czy na pewno tego właśnie chcesz. Chyba, że robisz to dla Beethovena, jeśli tak, to Chapeau bas!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Copying Beethoven
Music from the Motion Picture
DECCA 2006

David Arnold: Casino Royale

David Arnold: Casino Royale

Emocje związane z pojawieniem się kolejnego, 21. filmu z cyklu przygód brytyjskiego super-szpiega Jamesa Bonda powoli stygną, podobnie jak wypowiedzi dotyczące muzyki, która owym przygodom towarzyszy. Moja prywatna złość na Davida Arnolda, za niedotrzymanie obietnicy stworzenia muzyki zupełnie innej od swych dotychczasowych kompozytorskich poczynań, też już zmalała. Za to niska ocena, jaka - według mnie - należy się Arnoldowi za soundtrack do "Casino Royale", nie ulegnie raczej z czasem zmianie.

Nie wszyscy pewnie wiedzą, że ze względu na problemy natury prawnej album nie zawiera piosenki "You Know My Name", autorstwa Chrisa Cornella, przez co na bondowskim soundtracku znalazła się wyłącznie tzw. muzyka ilustracyjna. Niestety o ile ilustracyjność muzyki Arnolda podczas oglądania filmu jest bardzo przydatna, o tyle słuchając albumu brzmienia pozbawione obrazu w tym przypadku drastycznie straciły na wartości. Mamy zatem albo fragmenty monotonnie snujące się, pozbawione charakteru, albo agresywny chaos. A szkoda, bo otwierający album utwór "African Rundown", w którym króluje nie tylko zakurzona symfonika z rozpasaną sekcją dętą, ale też etnicznie brzmiąca perkusja, robi człowiekowi niepotrzebne nadzieje...

Na pewno nie jest to muzyka, która zapisze się złotymi nutami w historii bondowskich partytur, a polecić ją mogę co najwyżej zagorzałym fanom Davida Arnolda, albo miłośnikom przygód agenta Jej Królewskiej Mości, którzy wielką estymą darzą wszystko, co ma jakikolwiek związek z magią cyfr 007. Niestety magia szczęśliwej 21 na mnie nie zadziałała...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Casino Royale"
Original Motion Picture Soundtrack
Sony Classical

Anna Netrebko: Russian Album

Anna Netrebko: Russian Album

Nie jest tajemnicą, że artyści związani z ojczyzną Puszkina, Dostojewskiego oraz "Wilka i Zająca" potrafią te związki wykorzystać, jako sprawdzony chwyt promocyjny.

Kilka miesięcy temu słynny wiolonczelista, Mischa Maisky wydał w barwach Deutsche Grammophon płytę z rosyjskimi romansami, teraz Anna Netrebko, nakładem tego samego wydawnictwa płytowego, wyśpiewała "Russian Album". Maisky to, że urodził się w Związku Radzieckim nazywa "wielką pomyłką Opatrzności", a zamieszanie związane z nagłą chęcią przyjęcia przez Netrebko rok temu obywatelstwa austriackiego nie do końca jeszcze ucichło. Jednak "prywatne porachunki" artystów z krajem, w którym się wychowali, nie mają wpływu na ich szczerą miłość do rosyjskiej muzyki.

Po niewątpliwym sukcesie albumu "Sempre libera" z wielkimi ariami dziewiętnastowiecznego repertuaru tym razem Anna Netrebko postanowiła uderzyć w zupełnie inne, bardziej "rzewne" tony. "Russian Album" to arie i pieśni złotego okresu muzyki rosyjskiej od Glinki przez Czajkowskiego, Rimskiego-Korsakowa, Rachmaninowa po Prokofiewa. Śpiewaczka dokonała nagrania w wybornym towarzystwie Orkiestry Teatru Maryjskiego i jej charyzmatycznego szefa, Valerego Gergieva. Dlatego płytę tę polecam w pierwszej kolejności fanom pięknej sopranistki, spragnionym jej nowych wcieleń, ale także miłośnikom "rosyjskich klimatów" w muzyce.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Claudio Monteverdi: Vespro della Beata Vergine

Claudio Monteverdi: Vespro della Beata Vergine

W sprzedaży pojawił się niedawno album, który - mam nadzieję - na nowo wskrzesi pewne monumentalne dzieło religijne - "Vespro della Beata Vergine" autorstwa słynnego Claudio Monteverdiego.

Wprawdzie "Nieszpory najświętszej Maryi Panny" powstały w okresie, kiedy Monteverdi skupił się na twórczości świeckiej, z tego czasu pochodzą jego doskonałe madrygały, ale ponieważ jego zobowiązania w stosunku do dworu w Mantui (na którym wówczas przebywał i tworzył) wymagały od niego komponowania także muzyki sakralnej, toteż Monteverdi stworzył właśnie "Nieszpory". Kompozycję, którą zadedykował Papieżowi Pawłowi V, co było z jego strony - jak twierdzą historycy muzyki - decyzją bardziej polityczną, niż wyrazem religijności, czy oddania kościołowi.

Jako twórca Monteverdi stał jedną nogą jeszcze w późnym renesansie, a drugą już w baroku. "Nieszpory" nawet dla współczesnych kompozytorowi były dziełem niezwykle odkrywczym.

Interpretacja wspomnianej kompozycji nie należy do łatwych zadań. Dlatego ciekawa byłam, jak poradzi sobie z nią Paul McCreesh, który kojarzy mi się z "odkurzonymi" interpretacjami. Jednak "najświeższe" wykonanie - wbrew dacie wydania albumu i trochę wbrew wykonawcom, którzy widnieją na okładce - nie pachnie świeżością. "Nieszpory" pod batutą McCreesha mają owszem fragmenty, które brzmią wspaniale, ale biorąc pod uwagę całość, to nie jest ona tak porywająca jak ta, którą stworzył wcześniej np. Jordi Savall. Mimo wszystko polecam zapoznanie się z "Vespro della Beata Vergine", jeśli nawet nie dla interpretacji, to zróbmy to dla Monteverdiego.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Mccreesh, Gabreli Consort & Players
Monteverdi: Vespers
Archiv Produktion 2006

Paul McCartney: Ecce Cor Meum

Paul McCartney: Ecce Cor Meum

Roger Waters skomponował operę, Sting nagrał album z szesnastowieczną muzyką na lutnię, zatem oratorium ex-Beatlesa też nie powinno mnie dziwić, a jednak...

Do sklepów trafiła niedawno płyta zatytułowana "Ecce Cor Meum" autorstwa Paula McCartney'a. Wszystkich, którzy myślą, że kompozytor "Yesterday" po raz pierwszy zmierzył się z odmiennym gatunkiem muzycznym, muszę wyprowadzić z błędu. Jest to już czwarty klasyczny album ex-Beatlesa, a praca nad nim zajęła mu tym razem... ponad osiem lat.

"Ecce Cor Meum" to oratorium w czterech częściach, rozpisane na sopran, chór i orkiestrę. Libretto zostało napisane w języku angielskim, a częściowo także po łacinie. Paul najpierw stworzył muzykę, a potem zaczął szukać odpowiedniego tematu. Miał kilka pomysłów na tekst, ale ostatecznie o wyborze zadecydowała pewna rzeźba w jednym z nowojorskich kościołów, pod którą widniał napis "Ecce Cor Meum" , czyli "Oto serce moje". Praca nad wspomnianym oratorium nie szła jednak McCartney'owi gładko i bez problemów. W pierwszej wersji utworu (z 2001 roku ) pojawiło się sporo zbyt trudnych (technicznie) partii, z czego ex- Beatles nie do końca zdawał sobie sprawę. Komponował je bowiem na syntezatorze, którego wytrzymałość - jak sam mówi - "jest nieskończona!". Efekt był taki, że podczas pierwszego wykonania oratorium, sopranistka nie mogła wyjść na drugą połowę, tak zmęczyła ją pierwsza... "Gdyby chodziło o piosenkę Beatlesów, to wszystko bym wiedział od razu. Ale to jest zupełnie inna para kaloszy" - mówi McCartney. No właśnie... Odkąd przesłuchałam oratorium McCartney'a nie mogę się uwolnić od natrętnej myśli: "I po co mu to było?" Dlaczego dołączył do listy słynnych "popowych" gwiazdorów, którzy marzą, by zaistnieć na arenie muzyki klasycznej? Czyżby po to, by przy jego nazwisku w encyklopedii znalazła się kiedyś adnotacja: "komponował także muzykę poważną"? Bo w takie "klasyczne nawrócenie", chyba nie wierzę....

Na pewno wiele osób z ciekawości sięgnie po ten album i ja nie zamierzam ich przed tym przestrzegać, ale tak sobie myślę, że McCartney powinien jednak nosić swoją "starą" parę kaloszy...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Ecce Cor Meum"
Paul McCartney
EMI Music Poland, 2006

"S@motność w sieci"

"S@motność w sieci"

"Panie, pomóż mi być tym człowiekiem za jakiego bierze mnie mój pies...", takie motto ma na swojej stronie internetowej Janusz Leon Wiśniewski, autor "S@motności w sieci". Podoba mi się to motto, ale tym razem będzie nie o Wiśniewskim, i nie o jego popularnej książce (co to wyciska łzy z oczu każdej kobiety, tylko niektóre się do tego nie przyznają), lecz o muzyce, która towarzyszy ekranizacji owej powieści.

Ścieżka dźwiękowa do filmu "S@motność w sieci" nakręconego przez Witolda Adamka, to jedenaście jazzowych kompozycji Ketila Bjornstada i Bugge Wesseltofta pochodzących z płyt wydanych w latach 1985-2006 w autorskim doborze reżysera filmu. Nie jest to zatem soundtrack oryginalny, lecz wybór podyktowany preferencjami reżysera - na szczęście wysmakowanymi.

Bjornstad i Wesseltoft to norwescy jazzmani. Bjornstad uznawany jest za jeden z emblematów skandynawskiego jazzu, niezwykła postać wśród norweskich artystów. Z wykształcenia pianista koncertowy, wydał ponad 30 albumów (solowych oraz we współpracy z muzykami jazzowymi i rockowymi). Oprócz komponowania i występów jest autorem poczytnych powieści, poezji. Mówią na niego: "człowiek renesansu". A znowu Wesseltoft eksperymentuje z jazzem i muzyką elektroniczną. Ale jeśli ktoś pomyśli sobie teraz: "nie, nie interesuje mnie ta płyta, bo nie lubię jazzu", to ja od razu uprzedzam, że to nie jest taki "zwykły" jazz. To jest jazz, który polecam nawet tym, którzy jazzu nie lubią.

Muzyka do "S@motności..." jest szalenie intymna, smutna i bardzo niepokojąca. Po pierwszym przesłuchaniu koniecznie chcemy posłuchać jej znowu. Muzyki do "S@motności w sieci" można słuchać w samotności, trzeba tylko mieć się na baczności, bo wciąga, jak sieć...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"S@motności w sieci"
Ketil Bjornstad, Bugge Wesseltoft
Universal 2006

Hilary Hahn: Paganini, Spohr, Violin Concertos

Hilary Hahn: Paganini, Spohr, Violin Concertos

Ma dopiero 26 lat i bardzo młodzieńczą urodę, ale swym doświadczeniem i umiejętnościami mogłaby obdarować tuzin ustatkowanych artystów. Na swojej stronie internetowej prowadzi dziennik. Jej kalendarz jest tak gęsto zapisany, że gdy rodzice i przyjaciele chcą sprawdzić, co u niej słychać, wchodzą na... www.hilaryhahn.com.

Hilary Hahn - Amerykanka, która grę na skrzypcach zaczęła tydzień przed swoimi czwartymi urodzinami. Publiczność podbiła sensacyjnym debiutem w Monachium w roku 1995, mając zaledwie 15 lat. Ukoronowaniem tego debiutu było podpisanie z firmą Sony kontraktu na wyłączność. I tak Hilary stała się jedną z najmłodszych artystek w historii koncernu.

Ja jednak chcę polecić płytę, która została wydana w barwach nie Sony, lecz Deutsche Grammophon (wytwórni, która towarzyszy artystce już od jakiś trzech lat).

Najnowszy album Hilary Hahn zawiera dwa koncerty skrzypcowe: Paganiniego i Spohra, które skrzypaczka nagrała z Swedish Radio Symphony Orchestra pod batutą Eiji Oue. Pomimo że zawartość płyty nie jest przeznaczona dla "początkujących", to jednak interpretacja Hahn sprawia, że możemy ją puścić komuś, kogo chcielibyśmy powoli oswoić z brzmieniem skrzypiec, nie zrażając już na starcie do dzieł pisanych na ten instrument.

W koncercie D-dur op. 6 Paganiniego Hahn olśniewa wirtuozerią, natomiast w koncercie "in modo di scena cantante" (koncercie w formie sceny wokalnej) Spohra, naprawdę słychać śpiew, tyle że skrzypiec. Hilary Hahn (podobnie jak Akiko Suwanai) to przykład, że można być młodym, a zarazem dojrzałym artystą i łączyć w swojej grze doskonałą, perfekcyjną technikę z płynącym gdzieś od wewnątrz natchnieniem.

Przy okazji polecam również zapoznanie się ze ścieżką dźwiękową do filmu "Osada", bo te niepokojąco brzmiące skrzypce, na które się tam natkniemy, to właśnie Hilary Hahn.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Paganini, Spohr: Violin Concertos
Hahn, Swedish Radio Symphony Orchestra, Oue
Deutsche Grammophon 2006

Sting: Songs from the Labyrinth

Sting: Songs from the Labyrinth

W zeszłym tygodniu Gordon Matthew Sumner, alias Sting skończył 55 lat. W tym wieku artyści miewają różne, "dziwne" pomysły - mniej lub bardziej udane. Niespodziankę, jaką sprawił swoim fanom Sting, na szczęście zaliczyć można do tej drugiej grupy.

Artysta nagrał album z... szesnastowieczną muzyką Johna Dowlanda. Dziś mało kto zna to nazwisko, ale za życia pławił się on w wielkiej sławie. Historycy muzyki zaliczają go do najwybitniejszych twórców angielskiej muzyki lutniowej i liryki wokalnej czasów elżbietańskich, a niektóre jego pieśni do największych w ogóle osiągnięć w tej dziedzinie. Tylko co wspólnego mają ze sobą: Dowland, lutnia i Sting?...

Wszystko zaczęło się od prezentu, jaki Sting dostał dwa lata temu od swojego gitarzysty. Tym prezentem była właśnie lutnia. "Ten instrument mnie zafascynował. Na nowo rozpalił moje zainteresowanie pracami Johna Dowlanda." (Pracami, które artysta poznał jeszcze na początku lat 80.) A potem Sting poznał serbskiego wirtuoza lutni, Edina Karamazova. I tak powstał album: "Songs From The Labyrinth". Album jakiego jeszcze nie było - Sting w renesansowym repertuarze, w barwach Deutsche Grammophon... Jednak zapewniam, że choć wydaje się to niemożliwe, to owo nagranie spokojnie sąsiadować może w naszej płytotece z dziełami Orlando di Lasso czy Palestriny, a za największy jego plus uważam to, że były lider The Police nie przestał - w "Songs from the Labyrinth" - być sobą.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Songs from the Labyrinth
Music by John Dowland
Performed by Sting and Edin Karamazov
Deutsche Grammophon 2006

Mozart: Violin Sonatas

Mozart: Violin Sonatas

Z jej umiejętnościami przywódczymi spokojnie mogłaby zastąpić na stanowisku Kanclerza Niemiec. Niemiecka polityka zyskałaby kolejną stanowczą i nieugiętą kobietę, ale niemiecki świat muzyczny straciłby swoją najlepszą... skrzypaczkę. Anne-Sophie Mutter w roku 2005 obchodziła trzydziestą rocznicę swojego debiutu, wtedy też nagrała trzy albumy, chcąc oddać hołd Mozartowi.

W jednym z wywiadów artystka powiedziała: "Nieustannie szukam nowych sposobów, by zbliżyć się do Mozarta. To kompozytor, z którym dorosłam, który czekał na mnie, w każdym przełomowym momencie mojej kariery."

Ze wspomnianych trzech nagrań - w ramach mozartowskiego projektu Mutter - na temat dwóch już się wypowiadałam, teraz przyszła pora na ostatni, trzeci. Jeśli ktoś zna interpretacje niemieckiej skrzypaczki, niech się raczej nie nastawia, że czteropłytowy album z sonatami na skrzypce i fortepian Mozarta czymś go zaskoczy. Nie. Wszystkie sonaty są przez Mutter - tak jak zawsze - dokładnie przebadane pod mikroskopem. I z jednej strony ta jej słabość do aptekarskiej dokładności jest bardzo cenna. Z drugiej jednak - interpretacje takie są chyba zbyt przewidywalne, bo nie ma w nich niczego niekontrolowanego.

"Nie uważam się za dyrygenta. Nigdy nie uczyłam się dyrygentury i nie mam zdolności dyrygenckich. Mam jednak zdolności przywódcze - ponieważ jest to w moim charakterze." Tak mówi o sobie słynna skrzypaczka. I tak rzeczywiście jest. Orkiestry z którymi występuje stoją przed nią zawsze na baczność. Bezwzględnie posłuszny jest jej również pianista, z którym nagrała album z sonatami Mozarta. Nie na baczność, bo przy fortepianie się nie da, ale w bardzo zdyscyplinowany sposób skrzypaczce towarzyszy Lambert Orkis.

Pianista większość mozartowskich sonat wykonuje bez użycia pedału, aby oddać dźwięk "suchy i przejrzysty, jak tylko to możliwe." Bo jak twierdzi Anne- Sophie Mutter - ich interpretacja "zbliża się w ten sposób do tego, co moglibyśmy usłyszeć za czasów Mozarta." Zatem album ten polecam tym, którzy kochają muzykę Mozarta i lubią kiedy w interpretacji panuje "niemiecki porządek".

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Mozart: Violin Sonatas; Anne Sophie Mutter; Lambert Orkis
Deutsche Grammophon

Alberto Iglesias: Volver

Alberto Iglesias: Volver

Alberto Iglesias - pierwsze skojarzenie to oczywiście filmy genialnego Almodovara, do których nieraz już komponował. I zawsze były to kompozycje wspaniale współgrające z obrazem, a jednocześnie utwory mogące z powodzeniem istnieć samodzielnie. Na przykład cudowna, niezapomniana muzyka do filmu "Porozmawiaj z nią", nie gorsza do obrazów: "Kwiat mego sekretu" czy "Złe wychowanie". Niedawno Iglesias udowodnił również, że nie tylko z hiszpańską nutą w tle jego muzyka brzmi doskonale. Utwory ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Wierny ogrodnik" wprost pachną Afryką.

Ale tym razem chciałam powiedzieć o muzyce, która znów jest wynikiem współpracy dwóch wyjątkowych Hiszpanów. Iglesias opatrzył bowiem swoją muzyką najnowszy film Almodovara - "Volver". Nie miałam jeszcze okazji zobaczyć filmu, bo premiera kinowa w Polsce odbędzie się dopiero 29 września, dlatego tym razem muzyka musiała się obronić sama i oczywiście świetnie jej to wyszło. Iglesias nie siada na laurach, wciąż jest niesłychanie twórczy. Jednak to, co uderzyło mnie tym razem najbardziej, to głęboki smutek, który bije z każdej nuty partytury. Jego muzyka zawsze nierozerwalnie kojarzyła mi się z ogromnymi emocjami, właściwie można powiedzieć, że emocje próbowały rozszarpać ją od wewnątrz. W tym przypadku emocji również nie brak, tylko że są to w większości emocje wyjątkowo mroczne. Na pewno nie poleciłabym jej ludziom pogrążonym w depresji, bo mogłoby to mieć tragiczne następstwa, ale wszystkim innym, jak najbardziej.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Alberto Iglesias: "Volver"
EMI

Mozart: Concerto Köln

Mozart: Concerto Köln "Gdy Mozart miał wrażenie, że jego publiczność jest raczej ograniczona, grał banalne proste kawałki, gdy jednak na sali był ktoś, kto naprawdę znał się na muzyce i kochał ją, wkładał w grę całe swe serce i duszę." Od tamtego czasu niewiele się zmieniło w kwestii traktowania odbiorcy muzyki. Na półkach zalegają albo składanki z figlarnymi utworkami, których tematy idealnie nadają się na dzwonek w komórce, albo albumy ciężkie dosłownie i w przenośni... Wciąż mało jest płyt z repertuarem dobranym z pomysłem, które zadowolić mogą zarówno wytrawne, jak i początkujące ucho. Do miana takiej właśnie wyważonej składaki pretenduje nowość wydana w barwach Archiv Produktion, czyli oddziale Deutsche Grammophon poświęconym muzyce dawnej. Przy bliższym poznaniu okazuje się, że są to jednak mozartowskie "hity". Na krążku zatytułowanym - bez zbędnych szyfrów - "Mozart" znajdziemy zatem nieśmiertelne "Eine kleine Nachtmusik", uwerturę do "Czarodziejskiego fletu", ale także znacznie mniej znaną suitę baletową "Les Petits Riens". Mozart w interpretacji Concerto Köln pod batutą Antona Stecka jest schludny, poukładany, rzetelny itd. W sam raz dla kogoś niewtajemniczonego jeszcze w mozartowskie meandry. I takiemu też odbiorcy polecam to nagranie.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Mozart: Concerto Köln
Archiv Produktion

Vivaldi: Concerti e sinfonie per archi

Vivaldi: Concerti e sinfonie per archi

Dzisiaj, żeby zostać gwiazdą muzyki (wszelakiej) nie wystarczy po prostu cudownie grać, czy śpiewać, mile widziana jest również zjawiskowa prezencja. A jeśli natura poskąpiła urody, to należy przynajmniej zrobić z siebie jakiegoś oryginalnego dziwoląga. Opowieści o tym, jak to dawno temu w Wenecji młode artystki grały schowane za zasłoną, by ich wdzięki nie miały wpływu na zachwyt słuchaczy, wydają się brzmieć bajkowo, ale są jak najbardziej prawdziwe. Sprawa dotyczy wychowanic czterech słynnych weneckich sierocińców-konserwatoriów. Jedna z tamtejszych placówek, Pieta słynęła z wyśmienitej orkiestry. Zresztą trudno się dziwić, jeśli edukacją młodych skrzypaczek zajmował się sam Antonio Vivaldi.

I właśnie z myślą o swoich podopiecznych Rudy Ksiądz komponował koncerty i sinfonie na orkiestrę smyczkowa. Kompozycje te nie osiągnęły oczywiście takiej popularności, jak koncerty solowe Vivaldiego i rzadko są wykonywane, ale nie zmienia to faktu, że ich walory artystyczne są niepodważalne. Owe walory zadecydowały zapewne, że sięgnął po nie Andrea Marcon z Venice Baroque Orchestra, a efektem stał się album "Vivaldi: Concerti e sinfonie per archi", który gorąco polecam.

Zatem usiądźmy wygodnie w fotelach, zamknijmy oczy i wsłuchajmy się w niczym niezmąconą muzykę Vivaldiego, zupełnie jakbyśmy byli na występach sierot z Ospedale della Pieta w Wenecji trzysta lat temu.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Vivaldi: Concerti e sinfonie per archi
Archiv Produktion 2006

Sibelius: The Symphonies

Sibelius: The Symphonies

Gdyby w ulicznej ankiecie spytać: "Z czym kojarzy się Finlandia?" Statystycznie przeważałby pewnie Święty Mikołaj, potem Muminki, Jane Ahonen, fińska łaźnia i Nokia oczywiście. Ale gdyby spytać o to samo prawdziwego melomana, odpowiedź byłaby zupełnie inna - Jean Sibelius. Muzyczny patron Finów - choć pochodził ze szwedzkiej rodziny. Studiował prawo na uniwersytecie w Helsinkach, ale porzucił je dla muzyki. I rozpoczął studia kompozycji u Martina Wegeliusa (także ważna postać w Finlandii, założyciel konserwatorium w Helsinkach, twórca fińskiej muzykologii - jakiś czas temu wgryzałam się w informacje na jego temat pisząc hasło do Encyklopedii PWM).

Niedawno ukazał się czteropłytowy album z kompletem symfonii twórcy fińskiej szkoły narodowej wydany w barwach wydawnictwa płytowego DECCA. Jest to Sibelius w interpretacji Orkiestry Symfonicznej z San Francisco pod batutą Herberta Blomstedta.

Nie namawiam do zapoznania się z tym właśnie a nie innym nagraniem, choć przyznam, że jest ono naprawdę dobre. Przesłuchanie go skłoniło mnie natomiast, by zachęcić - tak ogólnie - tych którzy może Sibeliusa jeszcze dobrze nie znają, by posłuchali jego symfonii. Symfonii niełatwych, bo przepełnionych mrocznym i nostalgicznym nastrojem, ale wyjątkowo pięknych.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Sibelius: The Symphonies
San Francisco Symphony; Herbert Blomstedt

Kama Grott: The Baroque Oboe Concertos

Kama Grott: The Baroque Oboe Concertos

O jakim członku orkiestry najczęściej opowiada się kawały? Kto z powodu cieniutkiego ustnika robi się czerwony, jak buraczek? Ciężkie jest życie oboisty...

W programie "Co tu jest grane" prowadzący, Waldemar Malicki posunął się jeszcze dalej robiąc wywód "dlaczego oboiści są nerwowi?" i tłumacząc to tym, że "częściej ulegają zatruciom pokarmowym, a od dziewiętnastego roku życia przestają rosnąć..." Malicki trochę przesadził, ale fakt, że przedstawiciele tej właśnie grupy instrumentów są ulubionym obiektem niezbyt subtelnych żartów.

Tymczasem już na przykładzie Tytusa Wojnowicza polscy melomani mogli się przekonać, że nie tylko doskonały z niego oboista, ale i "równy gość". Tylko że Wojnowicz to showman, a ja chcę przedstawić "jeszcze" grzeczną i bardzo klasyczną w swych interpretacjach oboistkę - Kamilę Grott. Artystka nagrała właśnie swoją pierwszą solową płytę. Znalazły się na niej "Barokowe koncerty obojowe". Wybór baroku nie dziwi, bo właśnie w tym okresie obój cieszył się szczególną popularnością. Grott wybrała koncerty Vivaldiego, Haendla, Marcella, Albinoniego i Cimarosy. Płyta została nagrana dla wytwórni Universal Polska z towarzyszeniem orkiestry Kameralnej "Wratislavia" pod przewodnictwem Jana Staniendy.

A interpretacje - bardzo fotogenicznej sądząc po okładce - Kamili Grott są poprawne i przyjemne, ale niestety niczym nie zaskakują.

Mimo wszystko polecam tę płytę tym, którzy lubią brzmienie oboju.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Kama Grott; The Baroque Oboe Concertos; Universal Music Polska

Hans Zimmer: Piraci z Karaibów. Skrzynia Umarlaka

Hans Zimmer: Piraci z Karaibów. Skrzynia Umarlaka

Kapelusz z trupią czaszką i skrzyżowanymi szablami, hak, drewniana noga, duży błyszczący kolczyk...

Dzisiaj wszystkie atrybuty pirackiego stroju można kupić w sklepie z zabawkami. Każdy chłopiec wcześniej, czy później chce być piratem i pewnie stąd bierze się sukces drugiej części "Piratów z Karaibów". Film zarobił ponad 100 milionów dolarów w ciągu zaledwie dwóch dni wyświetlania! Niedoszłych piracików muszę jednak rozczarować, ponoć pirackie protezy to bujda, a nieszczęśnikom tracącym kończyny nie było dane dalsze "niekompletne" życie, tak przynajmniej twierdzi Peter Twist, konsultant historyczny hollywoodzkiego przeboju.

Tym razem muzyczną oprawą "Piratów..." zajął się już nie Klaus Badelt, lecz inny potomek Germanów - Hans Zimmer. W przeciwieństwie do swojego rodaka Zimmer skomponował muzykę mniej patetyczną, mniej ckliwą. Poszedł bardziej w kierunku grozy, ale zabarwionej elementami scherzando, robiąc jakby muzyczną aluzję do filmu, który należy traktować z przymrużeniem oka. Słychać zatem budzące postrach organy, bębny, zawodzące męskie chóry, ale także np. pociesznie skrzypeczki.

Jednak po przesłuchaniu soundtracku Zimmera odnoszę wrażenie, że niektóre utwory pełnią rolę zapychaczy, a muzyki z pomysłem jest stanowczo za mało. Może została skradziona podczas jakiegoś abordażu?...

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Hans Zimmer, "Piraci z Karaibów. Skrzynia Umarlaka".

The Merchant of Venice

The Merchant of Venice

Polskie kina poskąpiły "Kupca Weneckiego". Jeśli nie mieszkasz w "metropolii" (mam nadzieję, że cudzysłów jest widoczny!), jak Warszawa, Kraków czy Gdańsk, to - nie wiedzieć czemu - nie zasługujesz na Szekspira...

Wszystkim zawiedzionym proponuję placebo, jakim jest muzyka do wspomnianego obrazu autorstwa Jocelyn Pook. Muzyka, która malowniczo "opowiada" kontrowersyjną szekspirowską historię. Słuchając utworów mało "jeszcze" znanej angielskiej kompozytorki, którą kojarzy się jedynie dzięki współpracy ze Stanleyem Kubrickiem przy filmie "Oczy szeroko zamknięte", nie zobaczymy wprawdzie wyśmienitej kreacji Ala Pacino (jego Shylock naprawdę porusza), czy intrygującego trójkąta miłosnego (stary melancholijny kupiec Antonio (Irons) beznadziejnie zakochany w weneckim playboyu Bassanio (Fiennes) i młoda, piękna (o tym można by dyskutować...), bogata Porcia (Collins)), ale na pewno poczujemy klimat "Kupca...". Pook wcale nie starała się skomponować repliki renesansowych kompozycji, owszem wykorzystała odpowiednie instrumentarium, sposób komponowania, ale zrobiła to dosyć swobodnie, nie poddała się modzie na "z epoki" i dobrze na tym wyszła. Ogromną zaletą jest udział w nagraniu wybitnego kontratenora Andreasa Scholla!

Gorąco polecam muzykę do "Kupca weneckiego", jak i sam film.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

The Merchant Of Venice; music by Jocelyn Pook; DECCA

Olena Leonenko: Noc z Wertyńskim

Olena Leonenko: Noc z Wertyńskim

Kto dzisiaj słucha poezji śpiewanej? Mogłoby się wydawać, że nikt. A jednak, kiedy zapytaliśmy słuchaczy RMF Classic, co myślą o tym, żeby w czasie wakacji na naszej antenie zagościła "piosenka poetycka", okazało się, że ludzie tęsknią za tym gatunkiem. Ową tęsknotą można chyba tłumaczyć zainteresowanie, jakim cieszy się wystawiany od dwóch lat na deskach Teatru Ateneum spektakl "Noc z Wertyńskim". Niedawno pojawił się album pod tym samym tytułem, który jest studyjnym nagraniem utworów ze wspomnianego przedstawienia.

Nie byłoby "Nocy...", gdyby nie pewna urodziwa pieśniarka, kompozytorka z Kijowa, która od szesnastu lat mieszka i pracuje w Polsce. Interpretacje Oleny Leonenko - bo to ona "odkurzyła" pieśni Wertyńskiego - krytycy porównują do wyczynów Edith Piaf, Juliet Greco... Ja byłabym ostrożna i nie szafowałabym porównaniami. Piaf była jedna, a jej głos (nawet z zaświatów) niewiele ma wspólnego z głosikiem Leonenko.

To oczywiście nie ma być uszczypliwość, bo płyta "Noc z Wertyńskim" miło mnie zaskoczyła. Spodziewałam się sentymentalnego rozżalenia, za którym nie przepadam, a usłyszałam interpretację wielowymiarową, która mnie wciągnęła i zachęciła do pogłębienia wiedzy na temat legendarnego rosyjskiego barda. Ponieważ należę do pokolenia, które w szkole miało obowiązkowy język rosyjski, toteż nie przeszkadzało mi słuchanie Wertyńskiego w oryginale. Ale muszę zaznaczyć, że Olena Leonenko tworzy w swoich interpretacjach tak ciekawy nastrój, że nawet dla kogoś, dla kogo refren w piosence "Oczi cziornyje..." brzmi tajemniczo, album ten może być przyjemnym doświadczeniem.

Nie namawiam do "spędzenia" "Nocy z Wertyńskim", bo wiem, że nie każdy lubi takie śpiewanie. Ale może czasem warto posłuchać czegoś, w czym nie gustujemy? Tak dla odmiany.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Olena Leonenko: Noc z Wertyńskim; Dream Music 2006

Marc Minkowski: Mozart, Symphonies Nos. 40 & 41

Marc Minkowski: Mozart, Symphonies Nos. 40 & 41

Marc Minkowski, jeden z największych współczesnych dyrygentów, założyciel słynnego zespołu Les Musiciens du Louvre, tym razem sięgnął po dwie ulubione przez siebie symfonie Mozarta: No 40 in G minor i No 41 in C major. Album uzupełnia finałowy balet z opery "Idomeneo". Dla niewtajemniczonych wyjaśniam - symfonia g-moll to ta, której początek znają wszyscy, niekoniecznie melomani, a o C-dur "Jowiszowej" mówi się, że wieńczy ją majestatyczna fuga, choć tak naprawdę jej finał nie jest fugą, tylko utworem w formie sonatowej z partiami fugowanymi...

Do tej pory wzruszałam się słuchając mozartowskich symfonii w natchnionej interpretacji Filharmoników Wiedeńskich pod Karlem Böhmem, lubiłam też umiarkowane wykonanie Akademii Muzyki Dawnej pod Christopherem Hogwoodem.

Minkowski dostarczył mi zupełnie nowych muzycznych doznań. Mozart a la Les Musiciens du Louvre wręcz iskrzy energią. Trzeba uważać, bo czerwony piorun widniejący na okładce płyty dosłownie parzy w palce. I proszę mnie nie posądzać o faworyzowanie Minkowskiego z powodu polskiego pradziadka, co ponoć miał bank gdzieś na Marszałkowskiej. Najnowszy album "tańczącego misia" (tak Minkowskiego ochrzcił Stefan Rieger w Tygodniku Powszechnym) jest naprawdę świetny i godny polecenia.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Mozart: Symphonies Nos. 40 & 41; Marc Minkowski; Les Musiciens du Louvre
Deutsche Grammophon 2006

Muzyka dla ucha malucha

Muzyka dla ucha malucha

Jeśli człowiek od dziecka nie jest choć trochę osłuchany z muzyką klasyczną, to istnieje zagrożenie, że Smetana już zawsze kojarzyć mu się będzie tylko z... nabiałem, a "Halka" z... bielizną.

Wytwórnia DUX wyszła naprzeciw tym wszystkim rodzicom, którym muzyczne wychowanie swojej pociechy nie jest obojętne. Dwupłytowy album "Muzyka dla ucha malucha" to minikompendium repertuaru, z którym warto się zaznajomić pomimo młodego wieku. Zaznaczyłam "mini", bo umieszczenie na dwóch krążkach wszystkiego, co byłoby godne polecenia najmłodszym melomanom, jest raczej niewykonalne, nawet gdyby Mozart z Beethovenem i pozostałą wesołą gromadką ścieśnili się niczym przysłowiowe sardynki. I chociaż dobór utworów przy tego rodzaju składankach jest kwestią najbardziej dyskusyjną - bo jak wiadomo trudno wszystkim dogodzić - w tym przypadku okazał się wyważony, ale i niesztampowy. Nie dostajemy zatem żadnych kotków włażących na płotki, czy tym podobnych kurek wybierających się w pole, które z klasyką nie mają nic wspólnego, mamy natomiast "perełki", jak "Dla Elizy" Beethovena, czy mozartowski "Marsz turecki", nie zapomniano o romantykach - Schumannie, Chopinie, operę reprezentuje słynna "Habanera" z Carmen Bizeta. Warto jednak dodać, że prócz tzw. szlagierów składanka zawiera również mało znane utworki, jak pocieszny "Ptasi berek" Kossaka, słuchając którego nasz smyk zapozna się z brzmieniem marimby, albo "Telefunken Galopp" Lülinga, w rytm którego każdy maluch na pewno chętnie poskacze.

Nie jestem fanatyczką przedszkola muzycznego (choć sama do takiego uczęszczałam) i nie do końca przekonują mnie zjawiska w stylu "Efektu Mozarta", ale posłuchać wspólnie z dzieckiem albumu "Muzyka dla ucha malucha", popijając gorącą czekoladę, myślę, że to dobry pomysł.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Muzyka dla ucha malucha", DUX 0550/0551

Giuliano Carmignola/Venice Baroque Orchestra: Vivaldi Concertos

Giuliano Carmignola/Venice Baroque Orchestra: Vivaldi Concertos

W prześmiewczej książeczce Davida W. Barbera można przeczytać: "Ogółem Vivaldi skomponował około czterystu pięćdziesięciu koncertów tego czy innego rodzaju. Ludzie, którzy uważają, że w jego muzyce jest za dużo powtórzeń twierdzą, że napisał ten sam koncert czterysta pięćdziesiąt razy. Nie jest to całkiem sprawiedliwe: napisał dwa koncerty, każdy dwieście dwadzieścia pięć razy..." To są oczywiście niewinne żarty, które nie powinny oburzać żadnego idola "rudego księdza". Miarą "wielkości" Antonio Vivaldiego niech będzie to, że nawet ludziom, którzy nie przepadają za muzyką poważną, podobają się jego "Cztery pory roku".

Ale tym razem sprawa nie dotyczy "kalendarzowego" przeboju Vivaldiego. Na płycie, którą chcę polecić znalazło się pięć koncertów - przez skrzypków określanych jako jedne z najtrudniejszych - słynnego Wenecjanina. Nagrał je Giuliano Carmignola wraz z Venice Baroque Orchestra. Mogłoby się wydawać, że ten wybitny instrumentalista, nazywany "księciem barokowych skrzypków" w twórczości Vivaldiego czuje się tak "swojsko", że i tym razem zaufa sprawdzonym już metodom interpretacji. Jednak ci, którzy tak prorokowali będą zaskoczeni. Vivaldi pod smyczkiem Carmignoli jest wciąż "świeży". Niedawno usłyszałam nawet porównanie, że "słuchać tej płyty, to tak, jakby napoić się odżywczym sokiem warzywnym". I coś w tym jest, bo czuję, że moje muzyczne pragnienie zostało zdrowo i przyjemnie zaspokojone.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Vivaldi: Concertos
Giuliano Carmignola / Venice Baroque Orchestra / Andrea Marcon, ARCHIV Produktion

Hans Zimmer: The Da Vinci Code

Hans Zimmer: The Da Vinci Code

Różne już były w historii absurdalne przykłady cenzury, ale tym razem nadgorliwi cenzorzy przeszli samych siebie, rzec by można - non compos mentis.

Sprawa dotyczy soundtracku do filmu "Kod da Vinci", najbardziej oczekiwanej premiery filmowej roku. Brytyjska organizacja (BBFC) zajmująca się przyznawaniem filmom kategorii wiekowych, zażądała od producentów wspomnianego obrazu, aby zmienili ścieżkę dźwiękową autorstwa Hansa Zimmera, w przeciwnym razie film byłby dostępny dla widzów powyżej 15 lat. Cenzorów nie zaniepokoiło, że 12 letnie dziecko zobaczy na ekranie nagiego trupa, ale że patrząc na niego wysłucha mrocznych brzmień budujących atmosferę grozy...

Cóż, strażnicy z BBFC zakładali prawdopodobnie, że małolat na tego rodzaju filmie i tak będzie miał zamknięte oczy, a wtedy straszliwe wiolonczele z kontrabasami, albo taki na przykład... sopran z chórem, to może naprawdę przerazić...

Nie wiem na ile zamieszanie wokół soundtracku niemieckiego kompozytora spowodowane jest dbałością o dobro nieletniego odbiorcy, na ile zaś wynika z wyrachowanej strategii reklamowej (podobnie, jak w przypadku filmu). Jedno jest pewne, soundtrack Zimmera to wyjątkowo udany zbiór kompozycji, z którym warto się zaznajomić.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

The Da Vinci Code, Original Motion Picture Soundtrack, Hans Zimmer, DECCA

Prokofiev, The Complete Symphonies

Prokofiev, The Complete Symphonies

W 1936 roku dyrekcja Teatru Wielkiego w Moskwie stwierdziła, że muzyka skomponowana przez Prokofiewa do baletowej adaptacji "Romea i Julii" W. Szekspira "nie nadaje się do tańca"... Obecnie Prokofiew jest chyba najczęściej nagrywanym na świecie dwudziestowiecznym kompozytorem. Nawet copy-writerzy wiedzą, że jego twórczość jest wyjątkowo "chwytliwa" w reklamach i czerpią z niej bezwstydnie garściami. Nie wiem tylko, czy kompozytor byłby zachwycony, że reklamuje... piwo.

Muzyczny mistrz kontrastów, szyderca lubujący się w groteskowym stylu, świetny... szachista, zmarł tego samego dnia, co... Stalin (na szczęście niewiele miał wspólnego z poglądami tego pana) - Siergiej Siergiejewicz Prokofiew. Skomponował siedem symfonii, ale poza pierwszą "Klasyczną" pozostałe są raczej mało znane. A szkoda. Jeśli jesteś zatem w gronie melomanów, którzy zdążyli się zapoznać do tej pory tylko ze słynną "jedynką", to masz akurat wymarzoną okazją, by to zmienić. Czteropłytowy album z kompletem symfonii Prokofiewa w interpretacji Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej pod batutą Walerego Giergiewa idealnie się do tego zadania nadaje. Szczególnie, że to konkretne wykonanie czyni z prokofiewowskich symfonii naprawdę "szczęśliwą siódemkę" i detronizuje interpretację, którą ceniłam do tej pory najwyżej, czyli Filharmonicy Berlińscy i Seiji Ozawa.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Prokofiev, The Complete Symphonies, Valery Gergiev, London Symphony Orchestra, PHILIPS

Jerzy Satanowski: muzyka do filmów Marka Koterskiego

Jerzy Satanowski: muzyka do filmów Marka Koterskiego "Skoro wszyscy jesteśmy sędziami, wszyscy jesteśmy winni - jedni wobec drugich, wszyscy jesteśmy Chrystusami na nasz obrzydliwy sposób, wszyscy kolejno ukrzyżowani" Albert Camus

Na okładce nowego albumu Jerzego Satanowskiego widzimy wprawdzie tę samą smutną twarz Marka Kondrata w koronie cierniowej, która widnieje również na plakatach najnowszego filmu Marka Koterskiego "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", ale muzyka z tego obrazu, to tylko część składowa materiału zawartego na krążku. Całość dopełniają utwory skomponowane do wcześniejszych przygód Adasia Miauczyńskiego, czyli do "Dnia świra" oraz filmu "Ajlawju".

Satanowski serwuje nam muzycznego przekładańca, w którym mieszają się trzy zupełnie różne nuty smakowe. Nostalgiczny i "uduchowiony" temat z "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" sąsiaduje z "bluźnierczym" (ja także poznałam "uroki" filologii polskiej, dlatego jestem pod wielkim wrażeniem tekstu do tego utworu) "Rapem żałobnym" w doskonałej, "warczącej" interpretacji Marka Kondrata, a dla rozluźnienia umysłu i ciała dostajemy od kompozytora "Aj law słing", z jakże wymownym tytułem. Dużą zaletą płyty jest to, że w nagraniach wzięli udział naprawdę dobrzy instrumentaliści m.in. Henryk Miśkiewicz na saksofonie, Marek Napiórkowski na gitarze.

Muzyka Satanowskiego ma tę wielką zaletę, że po przesłuchaniu płyty nadal ma się ochotę nucić pod nosem melodyjne tematy z jego utworów. A przecież chyba wszyscy lubimy podśpiewywać sobie w domowym zaciszu, prawda?

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Jerzy Satanowski
muzyka do filmów Marka Koterskiego

Pierre Boulez: Mahler, Symphony No. 2

Pierre Boulez: Mahler, Symphony No. 2

Żona Gustava Mahlera, Alma, w swoich pamiętnikach opisała, jak półprzytomny kompozytor umierając, dyrygował jeszcze palcem na kołdrze...

Dzisiaj Mahlera kojarzy się przede wszystkim z nieco przydługimi, monumentalnymi symfoniami. Zapomina się o podłożu owego monumentalizmu, o tym, że - jak inny współczesny mu kompozytor, Sibelius - również Mahler poszukiwał w swojej muzyce odpowiedzi na wiele pytań związanych z aspektami problemu życia i śmierci.

Nie wszyscy pamiętają również o tym, jakim wybitnym dyrygentem był Mahler. Dyrygentem bezkompromisowym, przez niektórych nazywanym wręcz despotą, nie wahającym się ingerować w orkiestrację danej partytury.

Nakładem Deutsche Grammophon pojawiło się niedawno nagranie jednej z najczęściej wykonywanych symfonii Gustava Mahlera, II Symfonii c-moll "Zmartwychwstanie". Filharmoników Wiedeńskich poprowadził - chyba najbardziej odpowiedni do tego zadania - maestro Pierre Boulez, który podobnie, jak Mahler łączy karierę kompozytora i dyrygenta.

Boulez podjął się okiełznania dzieła trudnego zarówno w interpretacji, jak i odbiorze. II Symfonia jest rozbudowanym utworem wokalno-instrumentalnym, powstawała 7 lat, kompozytora zainspirował pogrzeb von Bülowa. To nie jest muzyka, z której - jak z symfonii g-moll Mozarta - można sobie zrobić dzwonek w telefonie komórkowym. To nie jest muzyka, przy której można się odprężyć i rozweselić. Żeby słuchać Mahlera, trzeba mieć odpowiedni nastrój, dobrze jest również wtajemniczyć się wcześniej w meandry kompozycji. Dlatego też nie polecę tej płyty wszystkim, ale tylko tym, którzy naprawdę są przekonani, że chcą wziąć na swoje barki cały ciężar i ból, jaki niesie ze sobą dzieło Mahlera.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Mahler: Symphony No. 2; Wiener Philharmoniker; Pierre Boulez
Deutsche Grammophon

Antonio Vivaldi: Motezuma

Antonio Vivaldi: Motezuma

Zdarza się, że jakieś dzieła giną w dziwnych okolicznościach, a potem w cudowny sposób zostają odnalezione. I tak też było z operą "Motezuma" Vivaldiego. Kiedy usłyszałam, że uznana za nieodwracalnie zaginioną kompozycja twórcy słynnych "Czterech pór roku" została "namierzona" w berlińskiej Singakademie wiedziałam, że nagranie jest tylko kwestią czasu. Wprawdzie w całości zachował się jedynie akt II, ale sprytny Alessandro Ciccolini podjął się rekonstrukcji brakujących elementów. Byłam wielce ciekawa "Motezumy", tym bardziej, że "Il prete rosso" jakoś nie pasował mi do roli kompozytora opery o krwiożerczej bestii, jaką był władca Azteków Montezuma. Słyszałam o "Montezumie" Carla Heinricha Grauna, czy Rogera H. Sessionsa, ale poczciwy Vivaldi? Wiem oczywiście, że ten epokowy odnowiciel włoskiej muzyki instrumentalnej baroku, geniusz koncertów, zwrócił się w drugiej połowie swojego życia ku operze, tylko czy ktoś poda mi - tak bez zastanowienia - którąś z operowych pozycji Vivaldiego? No może "Farnace".

Niedawno dane mi było w końcu zapoznać się z "Motezumą" "rudego księdza" i przyznam szczerze, że poczułam się tak, jak Hernán Cortés, którego Montezuma poczęstował ponoć potrawką z ludzkich serc. Niby wypada powiedzieć, że pychota, by nie urazić gospodarza, ale o przepis na pewno nie poproszę.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Antonio Vivaldi: "Motezuma"
Alan Curtis, Il Complesso Barocco, Vito Priante, Marijana Mijanović, Roberta Invernizzi, Maite Beaumont, Romina Basso, Inga Kalna
ARCHIV PRODUKTION 2006

Alexander Desplat: Syriana

Alexander Desplat: Syriana

George Clooney, żeby zagrać agenta CIA Roberta Barnesa w filmie "Syriana", musiał przytyć kilkanaście kilogramów, zapuścić brodę prawie jak Johannes Brahms i zrezygnować z wizerunku najbardziej pożądanego mężczyzny świata. Podobnie jest z muzyką do wspomnianego thrillera. Porównując melodyjny temat ścieżki dźwiękowej do "Dziewczyny z perłą" z muzyczną ilustracją "Syriany" trudno uwierzyć, że obie partytury są dziełem tego samego kompozytora, Alexandre'a Desplat'a. Jednak o ile w pierwszym przypadku muzyka spokojnie mogła żyć własnym życiem, o tyle soundtrack "Syriany" ma prawo bytu tylko jako podkład do obrazu. W innym razie jego ponurość i brak wyrazistości nie mają uzasadnienia. Zatem drogi melomanie jeśli zamierzasz skonsumować tę muzykę w "filmowym zestawie", to życzę smacznego. Syntezatory, elektronika oraz specyficzne wschodnie brzmienie z całą rzeszą arabskich "przeszkadzajek" budują oryginalny, pełny niepokoju nastrój, który idealnie przylega do filmu.

Jeżeli jednak masz zamiar wziąć ten soundtrack "na wynos" bez obrazu, odradzam. Bo to trochę tak, jakby polecać Hot Doga bez parówkowego wkładu...

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic
Syriana, Alexandre Desplat, Sony 2005

Akiko Suwanai: J.S. Bach Violin Concertos

Akiko Suwanai: J.S. Bach Violin Concertos

Utarło się, że z interpretacji azjatyckich artystów wieje chłodem, a jeśli czyjeś korzenie sięgają Saksonii, to powinien wprost telepatycznie wyczuwać wskazówki lipskiego kantora. Czas obalić te mity. Pomoże nam w tym Akiko Suwanai, która nagrała niedawno - wspólnie z Chamber Orchestra of Europe - koncerty skrzypcowe Jana Sebastian Bacha.

Japonka należy do grona najmłodszych zwycięzców konkursu im. Piotra Czajkowskiego. Jej technika gry słynie z niebywałej precyzji. Na szczęście na płycie, którą polecam to nie technika "gra pierwsze skrzypce". Suwanai wydobywa - szczególnie w wolnych częściach - z koncertów Bacha to, co zdaje się być nieuchwytne, to, czym chciał się podzielić nauczyciel mowy w filmie "Dzieci Gorszego Boga" z głuchoniemą ukochaną. Druga część Koncertu podwójnego d-moll, podobnie jak środkowe ogniwa koncertów a-moll i E-dur w wykonaniu skrzypaczki z kraju kwitnącej wiśni nie jednemu wycisną łzy z oczu.

Z czystym sumieniem można stwierdzić, że skrzypce Stradivariusa z 1714 roku, na których gra Suwanai, a które wcześniej należały do samego Jaschy Heifetz'a, trafiły w odpowiednie ręce.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

J.S.BACH
Violin Concertos
Akiko Suwanai
Chamber Orchestra Of Europe
PHILIPS 475 6934

Krystian Zimerman: J. Brahms, Koncert fortepianowy d-moll op. 15

Krystian Zimerman: J. Brahms,  Koncert fortepianowy d-moll op. 15

O Krystianie Zimermanie coraz trudniej jest pisać, bo zapasy komplementów, jakich pod adresem jego gry można by użyć, są już na skraju wyczerpania. "Perfekcyjny", "doskonały", te powtarzają się chyba najczęściej. Co więcej, każde kolejne nagranie Zimermana jest jeszcze lepsze od poprzedniego... Na szczęście tym razem jest okazja, by napisać coś "nowego".

Jeśli ktoś spodziewał się po najnowszej płycie polskiego pianisty gwiazdorskich popisów, to znaczy, że nie zna ani Zimermana, ani dzieła Brahmsa. W pierwszym przypadku dlatego, ze technika dla polskiego pianisty stanowi tylko punkt wyjścia, celem jest zaś sama muzyka, jej esencja. W drugim natomiast, z powodu "nietypowej" formy koncertu d-moll Johannesa Brahmsa (kompozycja planowana była początkowo jako symfonia, przerabiana na sonatę na dwa fortepiany, ostatecznie otrzymała postać koncertu fortepianowego).

Nie jest to pierwsza próba zmierzenia się pianisty z dziełem Brahmsa. W latach 80. Zimerman nagrał oba koncerty niemieckiego kompozytora z Wiedeńskimi Filharmonikami i Leonardem Bernsteinem, teraz zrobił to z Berlińskimi Filharmonikami pod batutą sir Simona Rattle'a, jednego z największych współczesnych dyrygentów. Efekt jest o niebo lepszy. Zimerman, który pewnych granic do tej pory nie przekraczał w swoich interpretacjach, tym razem dał się ponieść emocjom. I chwała mu za to!

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

J. Brahms, Koncert fortepianowy d-moll op. 15; Krystian Zimerman, sir Simon Rattle, Berlińscy Filharmonicy, Deutsche Grammophon 2005

Piotr Anderszewski: Mozart, Koncerty Fortepianowe 17 & 20

Piotr Anderszewski: Mozart, Koncerty Fortepianowe 17 & 20

Mozart. Z jednej strony kandydat do miana "number one" w historii muzyki. Z drugiej - kilku groźnych przeciwników na koncie. Jeden z najpoważniejszych nazywał się Glenn Gould. To on szyderczo chichotał słysząc zdania: "Ileż to zjawiskowej muzyki napisałby jeszcze Wolfgang, gdyby nie odszedł tak wcześnie". To on rozgonił różową mgłę, po czym jak doświadczony, muzyczny patomorfolog wziął skalpel i wykonał serię badań, których efektem był speech "Jak Mozart został złym kompozytorem?". I wywołał to co lubił - czyli skandal. Z kolei ten badacz nazywa się Piotr Anderszewski. Fortepianowa znakomitość - świetne nagrania Bacha, Szymanowskiego, wykład z filozofii w Wariacjach nt Diabellego. Właśnie wydał płytę z dwoma koncertami fortepianowymi Mozarta. I on nie robi sekcji. Raczej prześwietla promieniami Roentgena. I pokazuję urodę kośćca drobnego, szlachetnego i kruchego. Jak to wykładał mistrz Gould? Że Mozart to takie "trzepotanie skrzydełkami w próżni"? Prowokator dobrze wiedział, że w Koncercie fortepianowym d-moll nie ma próżni. Skrzydełek też nie.

Magda Wojewoda, RMF Classic

Mozart, Koncerty Fortepianowe 17 & 20, Piotr Anderszewski, Scottish Chamber Orchestra, Virgin Classics 2006

Mischa Maisky: Vocalise. Russian Romances

Mischa Maisky: Vocalise. Russian Romances

Jego gra jednych zachwyca, innych irytuje "wiecznie romantyczny" - bez względu na wykonywany repertuar - sposób interpretacji. Nie ma jednak nikogo, kto mówiąc o wiolonczeli, nie powiedziałby w końcu - Mischa Maisky.

Najnowszy album wiolonczelisty - "Vocalise. Russian Romances" - powołany do życia został właśnie po to, by "wyśpiewać" wplecioną w twórczość XIX-wiecznych rosyjskich kompozytorów nostalgię, sentymentalizm. Maisky nie ukrywa, że nigdy nie czuł się Rosjaninem. To, że urodził się w Związku Radzieckim nazywa "wielką pomyłką Opatrzności", ale rosyjską muzykę kocha szczerze, co zresztą słychać. "Skowronek", Michała Glinki (założyciela rosyjskiej szkoły narodowej), "Noc" Piotra Czajkowskiego, "Nimfa" Nikołaja Rimskiego-Korsakowa, tytułowa "Vocalise" Sergiusza Rachmaninowa i wiele innych kompozycji, które znalazły się na owej płycie, to wszystko przykłady rdzennie rosyjskiego charakteru melodyki. Wiolonczeliście towarzyszy na fortepianie - ale raczej w charakterze tła - Pavel Gililov. Album ten polecam wszystkim, którzy chcą poznać "rosyjskie klimaty" w muzyce.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

"Vocalise. Russian Romances", Mischa Maisky, Pavel Gililov, Deutsche Grammophon, DDD, 2006

Hélene Grimaud: Reflection

Hélene Grimaud: Reflection

Kiedy na okładce płyty widnieją obok siebie nazwiska: Robert Schumann, Klara Schumann i Johannes Brahms - trudno nie mieć "pozamuzycznych" skojarzeń.

Taki oto "miłosny" zestaw kompozytorów proponuje - na swojej najnowszej płycie "Reflection" - Hélene Grimaud.

Pianistka podjęła się próby nakreślenia muzyką związków, łączących ten wyjątkowy, muzyczny "trójkąt". Fortepian - instrument par excellence romantyczny, idealne narzędzie do przekazywania najbardziej intymnych wzruszeń - wydaje się w tym przypadku niezastąpiony. O Grimaud mówi się często, że to artystka obdarzona "nietuzinkową osobowością", ten album to potwierdza. Jednak jej interpretacja koncertu a-moll Schumanna nie może - według mnie - równać się z nagraniami: Światosława Richtera, czy Krystiana Zimermana.

Oczywiście nie można zapominać, że zagrać ten koncert nie tylko "ładnie", jest naprawdę trudno. Trzeba na te pół godziny spróbować "wejść w skórę" Schumanna - cudownego szaleńca (rzeczywistość pokazała, że, niestety, prawdziwego szaleńca...). Grimaud sprawia wrażenie zbyt "poukładanej" w swojej grze. Myślę, że pianistka lepiej odnalazła się w pozostałych kompozycjach: w pieśniach żony Schumanna, które wykonuje razem z mezzosopranistką - Anne Sofie von Otter oraz w utworach Brahmsa.

Jowita Dziedzic-Golec RMF Classic

Hélene Grimaud, Reflection; Robert Schuman, Clara Schuman, Johannes Brahms, DG 2006

Konrad Skolarski: Chopin Liszt Rachmaninov Prokofiev

Konrad Skolarski: Chopin Liszt Rachmaninov Prokofiev

Con fuoco - con amore, tak można by podsumować płytę, którą chcę polecić.

Nie mam oczywiście zamiaru wieszczyć, że oto dojrzewa nam kolejny geniusz klawiatury. Z takimi przepowiedniami różnie bywa. Muszę jednak przyznać, że płyta Konrada Skolarskiego - młodego pianisty, wychowanka Janusza Olejniczaka - zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Godzina popisowej a zarazem szlachetnej pianistyki. Jego interpretacja Chopina, Liszta, Rachmaninowa i Prokofiewa ujmuje świetną techniką gry stojącą na usługach przemyślanej i dojrzałej treści, a wszystko bez zbędnych ekstrawagancji.

Nie można mówić, że Skolarski to jakieś nagłe objawienie, bo artysta ma już za sobą znaczące sukcesy. Mając zaledwie 9 lat wykonał Koncert f-moll Jana Sebastiana Bacha ze znaną orkiestrą Concerto Avenna. Natomiast w 2001 roku wygrał III Międzynarodowy Konkurs Pianistyczny im. Piotra Czajkowskiego w Hiszpanii. Mimo to jego nazwisko nie jest jeszcze znane i niewiele osób o nim słyszało. Mam nadzieje, że ta płyta to zmieni. Tym bardziej, że Skolarski proponuje nam dosyć ciekawy zestaw utworów, który uwypukla ogromne możliwości wykonawcy. Chopin pod palcami pianisty jest polski i nostalgiczny, Liszt ma ognisty temperament i naturę wirtuoza, Rachmaninowem miotają emocje, Prokofiew stoi zaś w wyraźnej opozycji do estetyki starszego rodaka. Słychać, że pianista ma intuicję kiedy grać z ogniem, kiedy zaś z miłością.

Płyta nie tylko dla pianistów, którzy chcą poszerzyć swoje zbiory o kolejną interpretację, lecz także dla tych którzy dopiero wkraczają w krainę fortepianu i chcieliby oswoić się z jego pięknym brzmieniem.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

Konrad Skolarski
Chopin Liszt Rachmaninov Prokofiev
Universal Music Polska

Anne-Sophie Mutter: W.A. Mozart, Koncerty skrzypcowe

Anne-Sophie Mutter: W.A. Mozart, Koncerty skrzypcowe

Johannes Chrisostomus Wolfgangus Theophilus. Z czterech dumnych imion w metryce - w praktyce zostały dwa: Wolfgang Amadeusz. Ten "pupilek Pana Boga" (jak to zgryźliwie mówił Salieri w filmie Formana) - przyszedł na świat 27 stycznia 1756 roku. I właśnie w związku z tą datą cały artystyczny establishment od wielu miesięcy zaciera ręce. 250 rocznica urodzin Wolfiego będzie fetowana festiwalami, premierami i oczywiście płytami. Ta najświeższa z mozartowskiej serii podpisana jest nazwiskiem, które wywołuje drżenie kolan u każdego fana klasyki. Anne-Sophie Mutter - od lat na skrzypcowym Mount Evereście. Jej wypieszczoną graficznie płytę z koncertami skrzypcowymi Mozarta przyjemnie wziąć do ręki. Wrażenia audio są na równie wysokim poziomie: dobrze znana u Mutter chirurgiczna precyzja i dźwięk jak górski kryształ. To będzie jedna z jaśniejszych świeczek na urodzinowym torcie.

Magda Wojewoda, RMF Classic

W.A. Mozart, Koncerty skrzypcowe, Sinfonia Concertante, Anne-Sophie Mutter, London Philharmonic Orchestra, Deutsche Grammophon 2005.

Hilary Hahn: Mozart Violin Sonatas

Hilary Hahn: Mozart Violin Sonatas

Dla tych, którzy lubią słuchać klasyki, w bardzo klasycznym wykonaniu, nowy album Hilary Hahn będzie wymarzonym prezentem. Jednak dla melomanów, którzy oczekują nowatorskich interpretacji, mam złe wieści...

Młoda, amerykańska skrzypaczka tym razem zajęła się sonatami Mozarta i zrobiła to w sposób bardzo rzetelny. Hilary nie jest już tylko "cudownym dzieckiem", ale raczej dojrzałym muzykiem. Jej podejście do Mozarta jest subtelne i wysmakowane. A największą zaletą nagrania jest idealna współpraca skrzypaczki i towarzyszącej jej pianistki - Natalie Zhu. Artystki wspaniale ze sobą współgrają. Jest tylko jedno "ale"... Pomimo wszystkich wylewnych komplementów, jakimi zapewne Hilary Hahn obdarowana została z okazji nowej płyty, dla mnie Mozart w jej wykonaniu jest zbyt przewidywalny. Spodziewałam się, że to będzie dobre nagranie, i takie ono jest, ale miałam też nadzieję, że czymś mnie zaskoczy, a tak się nie stało.

Zatem najnowszą produkcję Hilary Hahn polecam głównie zwolennikom "czystej" klasyki.

Jowita Dziedzic-Golec, RMF Classic

HILARY HAHN
Mozart: Violin Sonatas K.301, 304, 376 & 526
Universal Music Group, 2005
nr katalogowy: P4775572

Słuchaj RMF Classic i RMF Classic+ w aplikacji.

Pobierz i miej najpiękniejszą muzykę filmową i klasyczną zawsze przy sobie.

Aplikacja mobilna RMF Classic