Quentin Tarantino nie bez powodu przypomniał wśród wielu innych postaci Ricky Nelsona. Ten niezwykle popularny w USA w latach 50. i 60. XX wieku piosenkarz, a okazjonalnie też aktor, odszedł prawie dziesięć lat przed powstaniem "Pulp fiction". Ale dla wielu fanów pozostał wciąż idolem.
W Polsce stał się popularny dzięki piosence "Hello Mary-Lou". dziewczyny wzdychały do niewysokiego, ale obdarzonego aksamitnym głosem Ricky'ego.
Chłopcy stali się jego fanami po projekcji westernu "Rio Bravo", w którym Nelson zagrał drugoplanową, ale ważną rolę sympatycznego młodzieńca Colorado Ryan'a.
Nelson rzecz jasna zaśpiewał też piosenkę tytułową w duecie z samym Deanem Martinem. To było to!
Wydawało się, że kariera Nelsona będzie rozwijać się bez przeszkód. Do czasu, gdy za oceanem nie wylądowali The Beatles. Ich sukces był tak przygniatający, że zmiótł ze sceny mniej utalentowanych konkurentów.
Dotyczyło to niestety także Ricky Nelsona. Nie to, że był beztalenciem. Nie mieścił się po prostu w nowym image'u idoli nastolatek: rockowych zespołów, nie uwodzących pięknymi głosami, ale raczej energią i rytmem.
Cóż, Nelson owszem, wciąż występował, nagrywał nawet nowe płyty ("Garden Party" z 1972 roku), ale w większości ogrywał swoje stare numery. Jak jego sobowtór w filmie Tarantino.
Nelson zginął w katastrofie samolotowej w 1985 roku. Po latach na fali nostalgii znów pojawiały się jego nagrania, ale nie było powrotu do dawnej sławy. Pozostały po nim piosenki i obraz starej dobrej Ameryki, minionego wieku, który również już nie powróci... (PAP Life)