"W Hybrydach debiutowałem na scenie teatralno-kabaretowej. Zadebiutowałem w kabarecie Wojciecha Młynarskiego występując w klubie studenckim wciąż będąc maturzystą" - przyznał w rozmowie z PAP Life Stefan Friedmann, który trafił do Hybryd na początku lat 60. i u boku Krzysztofa Pietrzaka i Jonasza Kofty tworzył trzon klubowego kabaretu. "Klub był - nie bójmy się tego przyznać - nieco snobistyczny. Nie było łatwo się do niego dostać. Narzucał modę w pewnych dziedzinach - od ubioru po taniec i muzykę. Co wieczór wypełniony był znakomitymi postaciami ludzi znanych, liczących się w świecie kultury - aktorzy, muzycy, pisarze, poeci, plastycy. To wyróżniało Hybrydy spośród innych klubów. I oczywiście ta aura ekskluzywności - niby dla studentów, ale nie dla wszystkich" - wspominał aktor.
"Tak mało było Ameryki. Wystarczyło, że raz przyszedł Leopold Tyrmand i już była. Już się opowiadało: 'był Tyrmand, mówił o jazzie'. Ubierano się elegancko, jak na imieniny do rodziny. Elegancka, biała koszula, eleganckie spodnie, wypastowane buty. Starano się zwracać na siebie uwagę schludnym ubiorem, udając przy tym oczywiście zachodnią modę. Zamożniejsi mieli skutery - pod 'Stodołę' nie przyjeżdżało tyle skuterów, wyróżnialiśmy się również tym. Z tych wszystkich lekkoduchów, 'niebieskich ptaków' nagle wyrośli bardzo poważni artyści, lekarze, architekci, ambasadorowie. A nie wyglądało na to" - dziwi się Friedmann.
"Hybrydy to dla mnie drugi dom" - przyznaje Ewa Bem. - "Również z powodu topograficznego - stare Hybrydy mieściły się na ulicy Mokotowskiej, ja mieszkałam na Pięknej, a więc rzut beretem. Do klubu przychodziłam, choć nie wolno mi było - byłam jeszcze młodą dziewczyną. Mój brat, Aleksander, już grywał w Hybrydach i przemycał mnie ze sobą. Byłam zawsze oszołomiona ilością spraw artystycznych, które się tam działy. Była wspaniała piwnica jazzowa, co nie przeszkadzało temu, by na pierwszym piętrze odbywał się jam session, przy którym się tańczyło, a gdzieś w głębi siedziało kilku brodaczy, powstawał jakiś kabaret. Znam ludzi, którzy w Hybrydach pomieszkiwali. I nie dlatego, że tam słabli, ale dlatego, że tam się wzmacniali".
Na scenie Hot-Clubu Hybryd swoje kariery zaczynali lub rozwijali tacy muzycy jak trębacz Tomasz Stańko, skrzypek Michał Urbaniak i saksofoniści Zbigniew Namysłowski i Włodzimierz Nahorny.
"W Hybrydach zagrałem pierwszą próbę w moim życiu - z zespołem Andrzeja Trzaskowskiego, w roku 1960" - powiedział Nahorny. "Podczas próby mówiliśmy sobie na 'pan', po niej odbył się wieczorek, podczas którego się brataliśmy. W Warszawie było wówczas mnóstwo klubów studenckich, jednak Hybrydy były wyjątkowe. Tam zdobywało się pierwsze kontakty ze środowiskiem artystycznym" - wspominał Nahorny. "To było wspaniałe miejsce. Hybrydy żyły, cały czas coś się tam działo. Hybrydy ściągały nie tylko muzyków, ale artystów wszelkich specjalności. Można było poznać ciekawych ludzi, nawiązać współpracę. Kamienica, w której mieściły się Hybrydy, miała trzy piętra, korytarzyki między nimi, gdzie można się było zaszyć. Pozostałe studenckie kluby Warszawy miały zazwyczaj tylko jedną salę".
"Dla mnie Hybrydy to świetne miejsce koncertowe" - przyznaje wokalistka Dorota Miśkiewicz - "Nawet dzisiaj pytałam rodziców, czy chodzili do Hybryd w trakcie studiów. Powiedzieli, że tak, że to było miejsce kultowe. Pytałam dalej: "a chodziliście tam na dyskoteki?". Odpowiedzieli, że to były koncerty - tańczyło się do muzyki granej na żywo. A było tam wówczas bardzo dużo jazzu. Z tym właśnie kojarzą mi się Hybrydy dzisiaj. Nie chadzam co prawda na imprezy taneczne, natomiast grywam tam. I to dla mnie przemiłe, że mogę śpiewać w miejscu, do którego ludzie przychodzą, żeby posłuchać muzyki. Choć dziś znacznie łatwiej i taniej wychodzi zatrudnienie DJ-a". (PAP Life) fot.PAP/Radek Pietruszka