Film „Thor: Miłość i grom” był pierwszą produkcją w karierze Christiana Bale'a, w której na tak dużą skalę użyto tzw. green screenu, czyli ogromnych zielonych ekranów służących za tło danej sceny. Dopiero później, w czasie postprodukcji, w miejsce tych ekranów wstawia się wizualne efekty. Aktorzy grają więc cały czas przed zielonymi planszami. Dla Bale'a okazało się to uciążliwe. "Po raz pierwszy robiłem coś takiego. Definicją tego jest monotonia. Jesteś otoczony dobrymi ludźmi, aktorami, którzy są w tym o wiele bardziej doświadczeni. Ale czy jesteś w stanie odróżnić jeden dzień od drugiego? Nie. Bezapelacyjnie nie. Nie masz pojęcia, co robić. Nie byłem w stanie odróżnić jednej lokacji od drugiej. Mówili mi, że jesteśmy na planie trzecim. Pytałem, czy to ten niebieski, a oni, że tak i że już jesteśmy na planie siódmym. I że też jest niebieski. Nie wiedziałem więc, gdzie dokładnie jesteśmy” – narzekał Bale w rozmowie z magazynem „GQ”.
Christian Bale znany jest tego, że stosuje tzw. aktorską Metodę i nie wychodzi ze swojej roli także pomiędzy zdjęciami. W przypadku roli Gorra, którego grał w filmie „Thor: Miłość i grom”, nie mógł z tego korzystać. „Byłaby to żałosna próba. Próbowałem zatopić w roli zęby, ale co chwilę miałem złamany paznokieć albo potykałem się o tunikę” – tłumaczy aktor, który przyjął rolę, bo uznał Gorra za „intrygującą postać”. Poza tym podobał mu się poprzedni film serii, „Thor: Ragnarok”.
W tym samym wywiadzie Bale nie szczędzi też słów pochwał pod adresem Leonardo DiCaprio. Obaj aktorzy wielokrotnie ubiegali się o tę samą rolę. Tak było m.in. w przypadku filmów „American Psycho” i „Titanic. „Wszystkie role, które dostajemy – nie tylko ja – są możliwe tylko dzięki temu, że odrzucił je Leonardo DiCaprio. Nieważne, co ci mówią, nieważne, jak blisko jesteś z reżyserami. Wszyscy ci ludzie, z którymi wielokrotnie pracowałem, najpierw oferowali role właśnie jemu. Może sobie wybierać, co zechce. I dobrze, bo jest fenomenalny” – ocenia kolegę Bale. (PAP Life)