Komedia „Bruce Wszechmogący” z 2003 r. zdobyła uznanie fanów, a jego twórcom przyniosła krociowe zyski - 484,6 mln dolarów przy budżecie 81 mln. Cztery lata później ukazała się pokrewna produkcja „Evan Wszechmogący” – tym razem głównego bohatera nie grał Jim Carrey tylko Steve Carrell. Film okazał się klapą. Był dwa razy droższy, jednak producentom pozwolił tylko wyjść na zero.
Być może do fiaska „Evana Wszechmogącego” przyczyniło się to, że pracowali przy nim inni scenarzyści niż przy „Brusie” - że zabrakło Steve'a Korena i Marka O'Keefe. Mieli oni inny pomysł na drugą część. Ujawnili go publicznie dopiero teraz, przy okazji rozmowy z portalem Syfy Wire.
O ile w pierwszej części, Bruce Nolan tak długo krytykuje Boga, że ten w końcu decyduje się powierzyć Bruce'owi władzę nad światem, by przekonał się, czy będzie umiał to robić lepiej od niego, o tyle w drugiej, po śmierci swojej partnerki Grace (w pierwszej części zagrała ją Jennifer Aniston), główny bohater brata się z diabłem, by przywrócić ukochaną do żywych. Jednocześnie dostaje różne inne moce szatana. Film miał nosić tytuł „Brucifier”, co jest połączeniem słów Bruce i Lucyfer.
W 2010 r. Koren i O’Keefe próbowali przekonać do swojego pomysłu włodarzy Universal Pictures, ale bezskutecznie. „To byłby kolejny bardzo kosztowny film i nie sądzę, żeby chcieli się na to porywać. Z jakiegoś powodu to po prostu nie wyszło, ale wielu ludziom się to podobało, w tym Jimowi Carreyowi” – przyznał Koren. Poza kwestią wysokiego budżetu, jak przypuszcza Koren, producenci mogli obawiać się, że komedia dotykająca problemu śmierci, przygnębi widzów. (PAP Life)