Blog z podróży do Chin
Pisze Bartosz Szydłowski
Ostatnie nasze kroki po chińskiej ziemi. Lądowanie w Pekinie i spacer po mieście. Kolejne oblicze tej ziemi. Całkiem odmienne od tego z Hong Kongu i Shaolin. Ale i w samym Pekinie wielkie różnice Pomiędzy placem Tienanmen, a dzielnicą Hutong otchłań. Tam monumentalizm, tysiące rozkojarzonych turystów, nagabywacze i policja. W Hutongu jak na krakowskim Kazimierzu pomieszanym z
Krupówkami. Czujemy powiew lekko artystowski, więcej tu również białych twarzy, ale wyglądają bardziej na rezydentów niż zaliczających kolejną atrakcję turystów, mnóstwo sklepików oferujących atrakcje od biżuterii tybetańskiej przez kaszmir i jedwabie po po przysłowiową dziadowską chińszczyznę i grillowane skorpiony. Rykszarze reklamujący się dźwiękiem świerszczy.
Naszą uwagę na dłużą chwilę przyciąga dziad kalwaryjski w wersji pekińskiej. Jego śpiew ma siłę historii o swoim losie. Brzmi tak jak wygląda. Wózek pełen rupieci przysłaniających zgruchotane nogi, w rękach dwa klocki pomagające w odpychaniu się, pokrzywiona puszka, mały głośnik. Z tyłu tego niezwykłęgo wehikułu wysoka prawie na 2 metry drewniana tablica zamazana chińską kaligrafią. Modlitwa to? Morały ku przestrodze przechodniów, czy coś całkiem banalnego?
Szklana kula Kung fu
Ostatni dzień. Trudno sobie to tak naprawdę wyobrazić. Wsiąknęliśmy w klimat wioski, w rytm ćwiczeń i zwyczaje świątynne. Trochę jakby jesteśmy stąd. Przyglądam się tym paru zaledwie dniom spędzonym tutaj i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdzieś kiedyś wyczytałem z książek tę atmosferę. Sięgam pamięcią po Conrada, po Lowry’iego. Widzę tutaj ich bohaterów, zagubionych uciekinierów ze świata naszego, próbujących odnaleźć się w tym innym, egzotycznym, pełnym obietnic, ale i smutku tropików. Blisko hotelu mamy takie miejsce. Sklep, knajpka, klub... ćmy i komary z okolicy zlatują się wokół najbardziej rozświetlonej lampy. Schodzą się tutaj również ludzie. Siadają na dziecinnej wielkości stołeczkach, gadają, grają w karty, popijają piwo. Wielu miejscowych, z których każdy używa trzech słów po angielsku oraz rozbitkowie, białe twarze, typy poszukujące, błędni rycerze. Litwin nazywany przez miejscowych Ice Dragon /nie ze względu na gigantyczny wzrost, ale na ilość pochłanianych dziennie lodów/, Jerome z Francji, no i my. Dziwna mieszanka. Pijemy tu piwo, miejscową wódkę, pojadamy snacki i gadamy o .... kung fu. Wszystko tutaj obraca się wokół kung fu. To jest naprawdę szokujące, ale właśnie kung fu organizuje tutaj cały świat. Jest osią. Z każdego zakątka dobiegają krzyki ćwiczących. Przez ulicę przebiegają kilkunastoosobowe grupy młokosów pokrzykujących bojowo za swoim sifu. Na niechlujnie rozrzuconych wokół domów materacach odbywa się nieustanny pokaz akrobatyki i rzutów. Nawet telewizory poddają się, świecąc filmami, gdzie zamiast tekstów, fruwają pięści i stopy. Goście naszego knajpo-sklepu, po dwóch piwach, wstają od stołu i zaczynają demonstrować skomplikowane układy i ciosy. Chwilami czuję się jak na męskich imprezach z czasów moich nastoletnich, gdy każdego dnia wracałem z treningu, a gdy spotykałem się z kolegami, rozmawialiśmy wyłącznie o tym, czego się nauczyliśmy. Shaolin wygląda jak galaktyka, dla której obecność innych światów potwierdzają jedynie turyści zjeżdżający do świątyni żółtymi melexami. Stragany, handlarze, chociaż krzykliwi, nie przenikają do tego świata. Tutaj się nadal tli wspomnienie Dharmy. Są ludzie, którzy podążają własną ścieżką, pełną wyrzeczeń, wysiłku, samozaparcia. I nawet jak jest w tym coś niedojrzałego, to ma to siłę i można to szczerze polubić.
Ostatnie ukłony fot. Dawid Kozłowski
Certyfikat Shaolin fot. Dawid Kozłowski
Mistrz i uczeń fot. Dawid Kozłowski
Budzimy się
Kolejna modlitwa wspólnotowa. Tym razem o świcie. Główna świątynia w ciszy i pustce jest wspaniała. Tylko my, mnisi i kilku europejskich adeptów szkoły kung fu. O 5.30 nie ma turystów– ptaki ledwie ćwierkają, jakby budzone mnisią modlitwą i rytualnymi, rytmicznymi uderzeniami w instrumenty. Prawdę powiedziawszy pomimo nastroju, nie doznaję dreszczy, znikam w trakcie, aby powałęsać się po czystej światłem wschodu słońca świątyni. Cała ekipa zostaje pośród śpiewów i pokłonów. Potem śniadanie z mnichami w ciszy mlaskania i siorbania. I dzień zaczyna budzić się do swojego chandryczenia i wrzasku uniesień, by zasnąć znów około 22.00. i znów się obudzić.
http://www.youtube.com/watch?v=60qnFz4evU8&feature=youtu.be
Cisza w Shaolin fot. Dawid Kozłowski
Shaolin show fot. Dawid Kozłowski
Świątynia o świcie
Godzina 5.00 rano. Idziemy do klasztoru Shaolin, gdzie jeszcze nie ma turystów. Cisza i spokój. Słychać jedynie ptaki, cykady, koguty z oddali i kota. Będziemy uczestniczyć w modlitwie porannej mnichów. Po modlitwie zaproszono nas na wspólne śniadanie. Jako pierwszy, poranny posiłek otrzymaliśmy kawałek chleba, gorące mleko i jakąś mamałygę. Niezapomniane przeżycie.
PROSTE, ale odkrywcze
Nie wiem jak to powiedzieć, ale naprawdę zmienia się nam zapach skóry, poszerzamy pole wokół siebie. Jest to bardzo intensywne doświadczenie. Każdego dnia pokonujemy swoje lenistwo, swoje przyzwyczajenie. Nie są to cuda, ale jednak, ta cała sytuacja wymaga wysiłku, przekroczenia progu. To nie jest doświadczenie wyłącznie fizyczne. Można mówić o Shaolin jako o miejscu, które zostało wskrzeszone na zamówienie nowych Chin. Tych samych Chin, które to miejsce niemal zrównały z ziemią. Czujemy ten komunistyczny smród. Został w ludziach, bałaganie, pewnej prowizorce. Ale przecież jesteśmy razem – dla siebie. To daje napęd, który pozwala zobaczyć Shaolin od innej strony. A może zobaczyć nas samych?
Bodhidharma pojawił się tutaj w 5 wieku. Przesiedział w jaskini 9 lat. Był tym, od którego imienia rozpoczęła się legenda Shaolin. Jego potężny monument widnieje swoją bielą ze szczytu jednej z gór. Pamiętam go z filmu „Shaolin“ /jedna z pierwszych ról Jet LI/. Ta ostatnia sekwencja – w oddali widnieje posąg, symbol zwycięstwa Dharmy nad światem zła i przemocy. W sobotę nasz instruktor poprowadził Jana i Błażeja na szczyt. Ja padłem od zadyszek, przeforsowania i nieprzespanej nocy. Wyruszyli. I tutaj znak, że połączyło nas coś więcej niż....nie wiem co, ale zerwałem się z mglistym wzrokiem i popędziłem pomimo organicznego stanu zawieszenia w niemocy. Byłem spóźniony około 40 minut. Lazłem po 900 stopniach na szczyt, w ostrym słońcu, słaniając się. Super walka. Udało się w końcu zapalić kadzidło w jaskini pamiętającej medytacje z przed ponad 1500 lat. Potem sam szczyt i znowu szok Jan i Błażej, pomimo morderczej wspinaczki /schody jak drabina/ trenują. Padłem na kolana, oddałem hołd i zawyłem patrząc na rozlegający się pejzaż . Zawyłem, bo dotarłem, zawyłem z podziwu nad Peszkami. I zawyłem – tak w ogóle. TO BYŁO NIESAMOWITE I WAŻNE, BO BANALNIE PROSTE – IŚĆ W GÓRĘ, ZDOBYĆ SZCZYT, ZEJŚĆ NA DÓŁ, UŚMIECHNĄĆ SIĘ.
Mordercze schody na szczyt klasztoru Shaolin fot. D.Kozłowski
Bodhidharma fot. D.Kozłowski
Ćwiczenia mistrza Jana Peszka fot. D.Kozłowski
Mistrzowie Jan i Błażej Peszek fot. D.Kozłowski
Weszliśmy na salę, gdzie trenują chłopcy w wieku od 6 do 12 lat. Wygląda to ...no cóż – z jednej strony imponująco. Niezwykła sprawność, dyscyplina, z drugiej dość brutalnie. Janek Peszek nie mógł patrzeć jak te dzieciaki słaniają się na nogach. Dodatkowym bodźcem dla instruktora były nasze kamery, widać że docisnął chłopaków, żeby zaimponować gościom z dalekiej europy. Tak naprawdę jak się zorientowaliśmy – to czym prędzej opuściliśmy salę, by chłopcy mogli złapać oddech.
Klasztor Shaolin fot. Dawid Kozłowski
Moje wątpliwości wczorajsze zostały rozwiane po pierwszym dniu, gdzie zafundowano nam 2 treningi. Jan Peszek był wspaniały. Próbował, próbował i ćwiczył na równi z niemal dwukrotnie młodszymi facetami. Poranny trening u stóp dwóch potężnych i wyschniętych drzew. Ziemia udeptana. Widać, że nie jesteśmy tu pierwsi. Widok na góry. Niezwykła sceneria. Nasz instruktor ma 18 lat, ale od 6 roku życia przygotowywany jest do roli „monk warrior“. Spokojnie nas rozgrzewa i zagania do formy. Powtarzamy w nieskończoność bloki, ciosy. Niewątpliwe wyglądamy dość... zabawnie, ale nie brakuje nam zapału. Trening popołudniowy to fantastyczne przeżycie estetyczne. Ian Huan /imię instruktora/ prowadzi nas dalej w góry. Pniemy się wysoko po kamiennych schodach. Dochodzimy do świątyni w lesie. Najpierw krótkie zwiedzanie. Składam pokłon przed gigantycznym cisem posadzonym 1000 lat temu przez jednego z oświeconych mnichów, przyglądam się zarośniętym dachom, czerwonym murom. Słychać terkotanie młynków, czuć zapach kadzideł. Nie ma turystów. Miejsce organicznie rytualne. Stajemy na jednym z tarasów pośród tych wszystkich niezwykłych widoków. Zaczynamy trening. Wypijam dwa litry wody. A Jan znowu daje sobie radę. Jestem pod wielkim wrażeniem. Przed nami jeszcze wieczór medytacji w głównym klasztorze. Moment kiedy chodzimy wokół świątyni, po zewnętrznej linii czerwonych kolumn, razem z całą wspólnotą, pozostanie w mojej pamięci na bardzo długo. Cisza i tylko szuranie miękkich pantofli po kamiennej podłodze. Potem zaproszeni zostajemy do pomieszczenia. Medytacja, modlitwa trwa około godziny, kończy się podaniem ciepłego napoju /chyba ryżowy/. Wracamy do hotelu oszołomieni ilością wrażeń. Nie ukrywam, że z lękiem patrzę na zbliżający się poranek.
Nie wiem, czy będę w stanie poruszyć jakąkolwiek częścią mojego ciała. Obiecuję sobie, że bez względu na stan cielesny, nie zdezerteruję.
Rytuał herbatki wliczony w cenę
W końcu świątynia i spotkanie z Panem Wangiem. To szef departamentu współpracy zagranicznej. Ten, który z nami korespondował. Nie jest mnichem, należy do dużej ilości ludzi współpracujących z klasztorem, wykonując prace, których mnisi nie mogą robić. Rytualnie i powitalnie częstuje nas herbatą. Trwa to dobrą chwilę i nie powiem jest bardzo ciekawe. Inne niż japońskie, koreańskie... Niezręczna cisza, coś wisi w powietrzu. W końcu pada pytanie, co my tak naprawdę chcemy robić. Drąży temat filmu, a gdy mówię mu, że pracujemy w teatrze, podejrzewa, że chcemy tajniki sztuki mnichów posiąść i przenieść na scenę. Może i w to sam nie wierzy, ale mówi tak, bo.... chodzi o pieniądze. Na widok kamery wyciąga rękę. A ja mu po łapach, po łapach... Umawialiśmy się, że treningi naszych aktorów mogą być filmowane i to jest nasz podstawowy warunek i sens przyjazdu.
W końcu udaje się go przekonać, ale namawia nas na korzystanie z usług tłumacza, znowu za niebotyczną sumę. To doświadczenie nie nie jest zgodne z moimi wyobrażeniami. Zobaczymy co będzie jutro. Na wstępie uznał, że wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie wiedzy o kung-fu Pomimo sportowego stażu Błażeja zaczynamy od poziomu zero. Jutro o 9.00 mamy pierwszy trening. Wszyscy razem i w zależności od tego jak pójdzie... będziemy zastanawiać się jak dalej układać harmonogram.
http://www.youtube.com/watch?v=7ZHuf1tcKdU
Jan Peszek podnosi nogę po raz pierwszy
Niecierpliwość Janka jest wzruszająca. Gdy przejeżdżamy przez terytorium klasztorne, widzimy setki młodych ludzi skaczących, kopiących, ćwiczących formy. Na każdym rogu porozkładane materace, porozrzucane rękawice i inne sprzęty. Maluchy, sięgające nam do pasa, zamiast piłki, kopią swoich kolegów. Ta niezliczona ilość fruwających pięści i nóg robi wrażenie. Na Janku do tego stopnia, że od razu, bez żadnej rozgrzewki próbuje ich naśladować. To proste – uważa, a ja nie mam zamiaru wyprowadzać go z błędu.
Zobaczymy jutro i pojutrze itd.
http://www.youtube.com/watch?v=VXKnuB6rKOw
Budda też Mao
Ledwo przekroczyliśmy granicę, ledwo nasze stopy dotknęły Chin... a zaczynamy tęsknić za Hong Kongiem. Pierwszy lotniskowy pejzaż zapowiada kraj za bardzo poważny jak na nasze charaktery. Zupełnie nagle wpadło mi to do głowy, ale nie przyjazd do Hong Kongu, a właśnie do Chin i klasztoru przypomniał mi scenę z „Wejścia smoka“, gdy Bruce, Williams i Rooper schodzą na ląd. Na wyspie witają ich podejrzliwe spojrzenia, wątpliwej szczerości uśmiechy i atmosfera zwiastująca, że coś się wydarzy.
Przyjmuje nas na lotnisku małomówny i rutynowy Levi. Nie sili się na żadną grzeczność, z wysiłkiem odpowiada na pytania i zaraz zasypia w samochodzie. Po drodze wielkie pomniki walczących mnichów, hasła w języku angielskim: „Wszystkie style walki zaczęły się w klasztorze Shaolin“. Jak przypominam sobie reportaże Terzaniego z Chin , gdzie opisuje ruinę klasztoru jeszcze w latach 90-tych, jak wspomina rewolucję kulturalną, w czasie której mistrzowie kung fu zapędzeni zostali do harówy na polach ryżowych, to od razu widzę, że czasy się zasadniczo zmieniły. Gdy Chiny weszły na drogę logiki ekonomicznej, zapach pieniądza uniósł się nad klasztorem. Zaczęto odbudowywać i głosić jego chwałę. Pierwszym krokiem było sprowadzenie ostatnich mistrzów z jakiś zapadłych wiosek lub Tajwanu i Hong Kongu. Krok po kroku w ciągu ostatnich 15 lat Shaolin sięgnął po chwałę, której nie posiadł przez ponad tysiąc lat swojego istnienia. Ale czy w klasztorze takiej chwały się poszukuje?
Dojeżdżamy, a tam szlabany, kontrole, pokrzykiwania na kierowców, trąbienie itd. Pomijam tłumy turystów, bo tego się już spodziewaliśmy. Powoli zaczynam się obawiać, czy przydzielony kierowca jest równocześnie zawodowym pilnowaczem. Wszędzie mamy się wozić! Czuję, że od jutra zaczniemy sprawiać kłopoty. Zwłaszcza, że od horroru jazdy pod prąd, środkiem jezdni i w nocy na światłach stopu, wolę horror wykłócania się o zakres wolności poruszania się po klasztorze. Pokoje nadspodziewnie dobre, zwłaszcza, że wbudowane w wiejskie budynki i ze sporą ruiną w tle i wokoło. Levi prowadzi nas na kolację. Jedzenie fantastyczne, ale padliśmy ofiarą podatku od białej twarzy. Nie rozumiem dlaczego najpierw tłumaczy się nam, że karta po chińsku, poi herbatką i miłą atmosferą, a potem wciska rachunek, że głowa boli. To znaczy rozumiem, ale to nie jest fajne powitanie. No cóż zmiana kraju, zmiana obyczaju. Trzeba się uzbroić, zastawić gardą i do przodu.
Główny Łaziebny
http://www.youtube.com/watch?v=X2RWio6CNoA
Jet kune do to styl wprowadzony przez Bruce'a Lee. Jego dziecko, jego filozofia. Sekcję prowadzi dwóch sifu Ricky Fong i Patrik Ko. Ricky opowiada o swoim mistrzu, jedynym uczniu Bruce’a Lee. Autentycznie się wzrusza, gdy mówi, że odszedł w listopadzie. Wyjaśnia istotę stylu. Szkoda czasu na obronę, na bloki. Wyprzedź atak przeciwnika swoim atakiem. Rozpoczyna się trening. 12 chłopaków, jeszcze w nie najlepszej formie, może dwóch bardziej zaawansowanych, ale i dwóch kompletnie beznadziejnych. Błażej staje w szeregu. Rozgrzewka, walka z cieniem, uderzenia na tarczę. Rozpoznaję ruchy Bruce'a - oczywiście w prowadzącym zajęcia. Błażej jeszcze musi potrenować. Jan przygląda się godnie całej akcji, chociaż rozgrzewkę wziął na swoje barki. Zrezygnował dopiero przy kopnięciach, mówiąc "z nogami, to ja mam problem. "Spoglądam na spokojne twarze naszych aktorów, spoglądam na tygrysią energię trenera, on zresztą też na nich patrzy, słucha i stwierdza: „dobrze, że jedziecie do tego Shaolin, bo do teatru to wam się bardziej tamte pokazy przydadzą . Mój styl nie jest efektowny, ale jest b. efektywny. Nie w teatrze, ale na ulicy.
Jet Kunde Do w wykonaniu Jana Peszka fot. Dawid Kozłowski
Z tego gabinetuuu wiać się chce...
Muzeum figur znajduje się na szczycie Victoria Peak - obowiązkowego punktu wszystkich turystów, w tym takich typów jak Putin, Obama itp. Każdy się chętnie fotografuje ze swoją woskową gębą i z rozdziawionym uśmiechem. BRRRR... W dodatku, Bruce Lee stoi w przedsionku muzeum!!! Zaletą jest to, że można się mu pokłonić bez oglądania całego tego towarzystwa. Jednak to oznacza, że nie jest on już atrakcją, która skusi do zakupu biletowego. Za bramką widać w oddali Jackie Chana, który z lekką ironią i z ukosa spogląda
na Bruce'a obmacywanego z darmo. Sam widok z Victoria Peak podobno kuszący, nie wiem, bo jak już wjechaliśmy najdłuższymi w Azji schodami ruchomymi na szczyt, Hong Kong zalała mgła. Pięknie, cudownie, nic nie było widać. I mi się bardzo podobało. Podobno powinienem żałować kanonady świetlnej, zorzy neonówek nad miastem. Ale jakoś nie żałuję... wolę mgłę, przy której słowa z dramatu Mateusza Pakuły brzmią ciekawiej: Hong Kong, co za zajebisty Hong Kong!
VIDEO: http://www.youtube.com/user/LazniaNowa#p/u/2/RsoGgAU0w2M
-- Klub Bruce Lee. Na samym końcu „mekka“. Dom handlowy lekko dziwaczny. Schody ruchome pną się na sam szczyt, muzyka w konwencji chińskiego pop, hala podzielona na małe boxy. Jesteśmy na pietrze zabawkowym. Jest sklep z super imitacjami broni maszynowej, sklepik batmana, tudzież innych bohaterów bajek animowanych. Świątynia Bruce’a Lee widoczna jest z daleka. Poznaje się ją po samym jej patronie, wyciętym z tektury i naturalnego wzrostu. Akurat trafiamy na dwóch młodych fanów. Co robią? Kupują figurkę... Bo właśnie tak wygląda klub Bruce’a Lee. Szumna nazwa, a w rzeczywistości sklep pamiątkowy. Pani sprzedawczyni ma bojowy temperament, tak jak na reprezentującą mistrza martial art przystało. Na widok kamer syczy pod nosem hadziiaaa i odsuwa nas na bok. Swoją drogą nie wiem, czy powszechnie to wiadomo, ale hadziiiia to tak naprawdę gan-dza i oznacza karaluch. Było to charakterystyczne zawołanie tylko Bruce’a – do dzisiaj są tacy, którzy z tego ironizują. Ale nas od karaluchów nikt nie będzie.... więc szybko powołaliśmy się na znajomość z właścicielem i pani pozwoliła filmować. Gadżet na gadżecie, wszystkie Bruce’y podobne do wszystkiego z wyjątkiem swojego pierwowzoru.
UWAGA: ostatnie dwa wpisy z Hong Kongu - jutro odpalamy SHAOLIN!
Niedzielę spędzamy na wyspie Hana. Płyniemy tam promem. Szybkie i bardzo dobre połączenie. Na ścianie w wyeksponowanym miejscu „bags for vomitting“. W tą stronę nie przydatne. Co drugi pasażer promu przycina komara. Tylko jeden pan cały czas pieści swojego duszącego się od upału mopsa. Zawsze gdy widzę psa, przychodzą mi skrajnie stereotypowe skojarzenia. Na wyspie czas
zatrzymał się 30 lat temu. Tutaj często przenoszą się emeryci. Jest cisza, prostota. No i niższe ceny. Z radością donoszę, że kupiłem 4 koszulki z Brucem Lee. To prezenty dla najwytrwalszych obserwatorów naszej wyprawy. Rozmiary M, M, L, XL, kolor szary i b ciemny szary. Bruce Lee z lekkim grymasem. Próbowaliśmy się targować, ale nic z tego nie wyszło. I tak taniej trzy razy niż w centrum Hong Kongu. Kilkugodzinny spacer, połączony z krótkim plażowaniem, kończymy w tajskiej knajpie. Jest rewelacyjnie. Tłum lokalsów i tempo w jakim pracują właściciele daje nadzieję na wyśmienitą kolację. Zamawiamy dużo różnych smaków. Każdy wychodzi usatysfakcjonowany. Cała dotychczasowa chińszczyzna przegrywa z prostym wyrafinowaniem kuchni tajskiej. Takich wysepek jest tu bardzo wiele. Niektóre skaliste i bezludne, inne z kilkoma zaledwie domami. Powiew Azji niecywilizowanej.
Wynajmujemy łódź. Kręcimy scenę w zatoce. Malownicze i staromodne statki, a w tle oszklone drapacze. Na filmie, dżonki, wiozące bohaterów na statek, napędzane były wiosłem.
Takich łodzi już niestety nie ma. Wszystko motorowe. Spory tu zatem hałas, ale mimo wszystko b. ciekawie. Bierzemy dwie, ostro negocjujemy, ale właścicielka negocjuje jeszcze ostrzej. Całe szczęście, że nasza pani sternik mówi po angielsku. Dzięki temu możemy tak ustawiać się wobec łodzi z Błażejem i Janem jak nam wygodniej filmować. Gdy Jan zasiada na rufie w
pełnym stroju Bruce’a naprawdę budzi szacunek i respekt. Pani sternik od razu zagaduje : „mój syn też ćwiczy chińskie kung – fu“. Ucieszyłem się, oznacza to, że Jan coraz wiarygodniej emanuje mocą i umiejętnościami. Turyści z mijających nas łodzi pstrykają Janowi zdjęcia. Barwnie wygląda w tym pejzażu. Godzinny kurs jest całkowicie wystarczający.
Scena w zatoce fot. D.Kozłowski
CZAS PŁYNIE - 20.07 ŚRODA
Szkoła Wing Chung, której twórcą był sifo Yp Man - wielka legenda, nauczyciel Bruce'a, narodowy bohater. Szacunek. Mamy rozmowę z jego synem Yp Chun. Opowiada o tym jak bardzo Wing Chung różni się od innych stylów kung fu. Chodzi nie tyle o technikę ciosów, ale przede wszystkim o styl nauczania, relację mistrz - uczeń. Tu nie ma ostrej hierarchii i autokratyzmu. Tu jest partnerstwo, duża swoboda. Tak wiele zależy od samych uczniów. Mała salka wyłożona terakotą, zdjęcie Yp Mana na ścianie, kilka urządzeń /taki słynny drewniany chłopek- ale tutaj ma chyba ze sto lat!/. Grupa około 20 adeptów. Wszyscy ćwiczą indywidualnie, gadają między sobą, pomagają, nie ma żadnych szeregów, wrzasków i pompek za karę. W klimacie przypomina to fitness klub, ale bez muzyki i pięknych pań. Atmosfera bardzo wspólnotowa, bez napinki. No niektórzy trochę się spinają przed kamerą... Mistrz Yp Chun – bardzo stary człowiek, o trzęsących się rękach, patrzy z radością na trening. Sięga po fajkę. Pali. Mówi również o tym, że Bruce Lee zawsze przychodził do swojego mistrza Yp Mana i pytał, czy jego własne pomysły w doskonaleniu i zmienianiu stylu mają mistrzowską akceptację. Zawsze pytał, a Yp Man zawsze się zgadzał. Świetne spotkanie ze światem, który już powoli odchodzi.
Szkoła Wing Chung fot. Dawid Kozłowski
BŁAŻEJ PESZEK SPARUJE - 20.07 ŚRODA
Spotkanie rano, w parku. Jan i Błażej czekają na aktora filmów kung fu.
Oskar Li zjawia się na czas. Jest wielki, co wydaje się rzadkością jak na Chińczyka. Błazej przełyka ślinę, ale z uśmiechem wita kolegę po fachu. Zaczyna padać deszcz, Peszkowie pod parasolami, między nimi Oskar. Siedzą na ławce. Ja pytam, Oskar nawija po kantońsku, Peszkowie kiwają głowami ze zrozumieniem, a Sheila tłumaczy. Nie treść wypowiedzi intryguje, ale sytuacja na ławeczce. Deszcz leje coraz bardziej. Proszę Oskara o demonstracje. Zaczyna skakać , robryzguje kałużę, dołącza do niego Błażej, próbując sparować. Niby tak na niby, ale wielki Chińczyk uderza naszego rodaka w wargę. Krew nie płynie, ale wykład o miękkim kung fu traci na wiarygodności. Oskar daje jeszcze kilka porad: jak walczyć na ulicy, jak przed kamerą. Leksykon mistrzostwa w 5 minut. Nie wierzy własnym oczom, gdy dowiaduje się, że Jan będzie grać Bruce'a Lee, ale mówi: great idea. Jest spoko gościem na luuuzie, w fajnej czapce i o wypasionych mięśniorach. Ma na plecach tatuaż – wielkie ptaszysko.
Oskar Li, Blażej Peszek, Jan Peszek, fot. Dawid Kozłowski
Oskar Li i Błażej Peszek fot. Dawid Kozłowski
Trening w deszczu - Oskar Li i B.Peszek, fot. Dawid Kozłowski
Uliczna walka - Oskar Li i Błażej Peszek fot. Dawid Kozłowski
Uliczna walka - Oskar Li i Błażej Peszek - fot. Dawid Kozłowski
Świątynia
Faktem jest, że Bruce w ostatnich latach swojego życia częściej przebywał u Betty Ting niż w rodzinnym domu. Betty była aktorką, ale równocześnie osobą o dosyć skomplikowanej przeszłości. Powszechnie znane były jej kontakty ze światkiem przestępczym Hong Kongu. Ma dzisiaj 64 lata, nie wiemy, gdzie mieszka. Pewne jest jedno – nie udziela się publicznie, nie wraca do przeszłości. Trudno się dziwić. Kiedy wieść o śmierci Bruce’a obiegła świat, na ulice Singapuru wyszli studenci z okrzykami „Betty zabiła Bruce’a“. Nie
chodziło o podejrzenie zbrodni własnymi rękami. Chińczycy wierzą, że witalność mężczyzny jest wyczerpywalna, ma on ograniczoną ilość nasienia, które jak się skończy... skończy się moc życia. Betty była posądzana od nadmierne wyczerpywanie Bruce’a...
O samej śmierci Lee napisano tysiące artykułów, poświęcano całe rozdziały w biografiach. Pojawiały się głosy, że ciało Bruce’a nie było nienaruszone. Niektórzy świadkowie mówią, że miał poskręcaną twarz, wykrzywione palce, tak jakby nie umarł we śnie, ale dostał ataku, na który nikt nie zareagował./sytuacja prawdopodobna - 13 maja , na planie „wejścia smoka“ Bruce Lee dostał zapaści, miał konwulsje, stracił przytomność, cudem go odratowano/ Czy Betty, która kilka miesięcy wcześniej próbowała popełnić samobójstwo w związku z decyzją zakończenia romansu przez Bruce’a, postanowiła się zemścić? Patrzyła jak jej kochanek umiera? A może otruła go
/istnieją wątpliwości, co do jakości autopsji/? Dostała rozkaz od Triady, której Bruce ze swoją samodzielnością biznesową utarł nosa? To wszystko pytania, na które nie dostaniemy odpowiedzi. Różni autorzy - różnie piszą.
Nam pozostał dreszczyk emocji, niepewność i twarda rzeczywistość. Dotarliśmy do apartamentowca, gdzie mieszkała jego kochanka i gdzie znaleziono jego zwłoki 20 lipca 1973 roku. Śmiało ruszyliśmy z kamerami w stronę portierni. Pani widząc sprzęt zaczęła krzyczeć, chować się pod blat i dzwonić na ochronę. Przybyli. Agresywni, ale niezbyt budzący respekt. Mali jak każdy mistrz kung – fu, ale mimo wszystko nie mieli tego jing i jang we wzroku. Szliśmy na całość, Błażej dopytywał, ja, Dawid i Krzysztof kręciliśmy, Marcel podtykał mikrofon. NIC. Nie wpuścili i nic nie powiedzieli. Żadne zdjęcie Betty nic im nie mówiło, / to w sumie zrozumiałe - sprawa miała miejsce 40 lat temu/ nie słyszeli o Bruce i w ogóle to nie chcieli gadać. Klapa – nie klapa. Obfotografowaliśmy wieżowiec dookoła. Ja zacząłem snuć fantazję o ostatnich godzinach życia, o tym jak podchodzi do OKNA i ostatni raz spogląda na Hong Kong. OKNO. Jest ich bardzo wiele. Które może kryć tajemnice?
DOM BRUCE’A LEE
Lee mógł pozwolić sobie na dom w dzielnicy Kowloon Tong dopiero po sukcesie dwóch pierwszych filmów. To było najbardziej pożądane i szpanerskie miejsce w Hong Kongu. Po śmierci Lee, dom zakupił inny gwiazdor filmowy....., który zginął również tragicznie w 1984 roku. Kolejny właściciel zmienił charakter miejsca. Rezydencja B.L stała się domem schadzek. Love hotelem. W roku 2007
rząd zakupił ten dom z myślą powołania muzeum gwiazdora. Prace do dzisiaj nie postępują, nic się nie dzieje. Nadal działa tam hotel rozkoszy. Nikt nic nie wie i nie łatwo jest zmylić czujność aktualnych właścicieli, którzy szczególnie źle reagują na widok kamer. Możesz zamówić masaż stóp, możesz zamówić tam o wiele więcej.
Pełni obaw skradamy się w nadziei, że uda się dostać do środka Jan z Błażejem udają turystów, ja z ukrytą kamerą podążam za nimi. Wiele nie osiągnęliśmy, ale wiemy już, że dom Bruce'a Lee odbiega od wszelkich wyobrażeń. Brama szeroko otwarta, a na podwórku kilka samochodów w prowizorycznym garażu, budynek zasmarowany podkładem tynkowym, prowizoryczne wejście i pseudo erotyczna mozaika na ogrodzeniu od wewnątrz. Nawet jako love hotel ten budynek ma lata świetności za sobą.
Dom Bruce'a fot. Dawid Kozłowski
Znaleźliśmy faceta, który z miłości do filmów kung-fu oraz Bruce’a Lee przeprowadził się do Hongkongu, zyskał uznanie w branży filmowej i zwariował na punkcie naszego projektu. Uwielbiam takie zdarzenia.
Gość koleguje się z Jackie Chanem, ma zadbanego FCB, dobrą stronę i sporo poważnych info w internecie. Dorobek imponujący. Spodziewamy się sekretarek i wypasionego biura z klimatyzacją. Krzysztof popędza nas, a nawet sugeruje zmianę strojów po akcji „schody – góra – dół“. Z głównej ulicy wpadamy w jeden zaułek, z tego zaułku w zaułek mniejszy. Generalnie z każdym krokiem jest coraz ciaśniej i ciemniej. Z mijanych witryn zamiast ludzi show-biznesu wychylają się głowy sprzedawców suszonych rybek, zgniłych jaj i coraz to mniejszych i mniejszych stworów, nadających się do jedzenia. Jest! Numer 41!
Hurra! Wciskamy się z trudem między wyburzającą budynek koparę, a dwóch panów w budowlanych kaskach. W końcu winda. 6 piętro. SMILE!
Bey jest na luuuuzie, wszyscy są w jego biurze na luuuuuuzie. Najpierw przeżywają szok, że kręcimy film kamerami i nagrywamy dźwięk sprzętem do nagrywania. No wiecie, Polska nie ma najlepszej opinii „w temacie technologia“. Może myśleli, że Dawid będzie szkicował, a Marcel wszystko zapamięta i spisze w kajecie… niestety rozczarowanie. Polskie artysty umieć mówić angielski i kręcić gałką w kamerze. Dosyć złośliwości. Jedną rzecz zapamiętam po tym wywiadzie. Naprawę, Bruce Lee dla wielu ludzi jest substytutem Nieosiągalnego, wzorcem doskonałym. Nie liczą się jego słabości, pomyłki i koszt, jaki zapłacił za obraną drogę. Liczy się to parcie do przodu, wiara w siebie, przekraczanie niemożliwego.
No i sukces, który osiągnął. Bruce Lee jest paradoksalny. Wschodni na zachodzie, zachodni na wschodzie, ale zawsze w pierwszym szeregu, trudny do przegonienia. Jego wady, są jego wadami – to sprawy tylko ludzkie. O Bruce’ie mówi się jak o herosie, supermanie. Nikt z maluczkich nie osiągnie tego, co ON osiągnął. Logan mówi o nim jako o inspiracji, nieustającej inspiracji. I jest w jego wywodach sposób, myśl przewodnia określająca ramy jego świata,
ale ja jakoś nie wątpię w autentyczność tych ograniczeń. Momentami w tej rozmowie było coś bardzo osobistego. Ta chęć ocalenia inspiracji, czegoś, co daje siłę i nadzieję – nie była wcale groteskowa. Wzruszała. Mnie na pewno.
Bey Logan - powitanie.fot. D.Kozłowski
Bey Logan. fot. D. Kozłowski
Bey Logan i Bartosz Szydłowski. fot. D. Kozłowski
Bey Logan i ekipa Wejścia Smoka.fot. D.Kozłowski
"Schody"
Poranek zaczęliśmy tak ostro, że w pewnej chwili pomyśleliśmy: to koniec. Na plan zdjęciowy wybraliśmy jedno ze wzgórz, na których ulokowane jest miasto. Miejsce bardzo specjalne, bo tutaj właśnie Bruce Lee ćwiczył kondycję biegając w górę i w dół, w górę i w dół, w dół i górę. Zaczął Jan Peszek – bez pośpiechu, ale w rytmie, doszedł do trzech czwartych wysokości i spojrzał na mnie z wyrzutem. Kamienne schody wydawały się piąć w nieskończoność. Jan raz się wspinał, raz schodził. Błażej raz podążał za nim, raz uciekał w przeciwnym kierunku. A ja pokrzykiwałem od czasu do czasu: akcja!
Mijający nas lokalsi, patrzyli na wpół rozebranych panów Peszków z azjatycką uprzejmością, ale i niewątpliwym dystansem. Pot lał się z całej ekipy. Omszałe i śliskie schody, sauna, wrzask cykad i bezwzględne komary potwierdziły niezaprzeczalnie, że Bruce był twardzielem. Kiedy stoczyliśmy się na dół po całkiem udanych zdjęciach, Błażej z szacunku dla Bruce’a i ku jego pamięci postanowił jeszcze raz wbiec na sam szczyt, i to w tempie i bez zatrzymywania.
Szacunek. Respect. Duch Bruce’a z pewnością to doceni. Błażej z objawami głębokiej zadyszki, nożnej drżączki, fontanny z całego ciała, ale z uśmiechem, wykonał plan dokładnie w 3 minuty. Cykady zamilkły, a zawstydzone heroizmem aktora komary nigdy nie tkną słowiańskiej krwi! Zatem od dzisiaj, drodzy rodacy, śmiało do Hongkongu bez repelentów. US!
http://www.youtube.com/watch?v=rlMoC2mY3_g&NR=1
CYKADY
Miasto zagłusza samochodami i gwarem przechodniów. Idziesz wytchnąć do parku, a tam rumor i hałas jeszcze większy. Ptaki i robaki śpiewają. Nie da się pogadać w spokoju. Te cykady nagraliśmy przy schodach, na których ćwiczył kondycje Bruce Lee. Znajdują się w okolicy parku, gdzie wielu mieszkańców wykonuje poranne ćwiczenia. O 6 tai chi – starsi , a w godzinach południowych trochę na modłę zachodnią jogging.
TAKSÓWKA
Jak już nie dajemy rady, bierzemy taxi. To dobry i niedrogi środek lokomocji. Jedziemy dwoma autami, bo jest nas szóstka. Zdarza się, że należy przypomnieć kierowcy o włączeniu licznika, ale to lokalny koloryt. Cały czas w ulicznym gwarze, lub w tłumie metra, gdzie nie idziesz właściwie, a jesteś niesiony, taksówka jest oazą spokoju i odpoczynku. Wszystkie taxi to czerwone toyoty z lat 60 tych, a może 70 tych. Kierowcy nie są właścicielami, jeżdżą na zmiany. Nie wszyscy mówią po angielsku. To zresztą w ogóle jest stopniowo zanikający język w Hong Kongu. Najlepszym sposobem na wyznaczenie trasy jest pokazanie kierowcy lokacji gps w I phonie ...
METRO
Metro jest zdradliwe. Janek i Błażej muszą się ubierać, aby nie złapać przeziębienia lub postrzału, co uniemożliwiłoby treningi w Shaolin. Klima jest tak mocna, że mamy wrażenie iż różnica temperatur między ulica a metrem wynosi 20 stopni. OCTAPUS – to karty, które ładujesz gotówką. Przystawiasz do czytnika i on ściąga odpowiednią kwotę. Nie tylko można tak płacić za środki lokomocji,
ale i robić zakupy w niewielkich sklepach. Super wygoda.
info kontekstu:
Metro to też fantastyczne miejsce do obserwacji ludzi. Dźwięk, który słyszycie to automat przeczepiony do paska pana , który dyryguje ruchem pasażerów. Pokazuje kierunki ruchu, dopycha ich w przedziałach... porządkowy metrowy.
15 lipca 2011
*
Naszym przewodnikiem po Hongkongu jest Krzysztof Kmin. Zna tutaj każdy kąt, bo od czterech lat zamiast śledzików i bigosu jada tofu i inne przysmaki kuchni azjatyckiej. Wybrał wolność tropików, a my dzięki temu nie tracimy czasu na orientowanie się w terenie. Lokacje, wywiady i wszelkie inne ślady Bruce’a Lee bez jego pomocy pozostałyby w sferze marzeń.
Krzysztof Kmin - nasz przewodnik po Hong Kongu. fot. Dawid Kozłowski
**
Pekin Road – to ulica, po której rykszą jechał na statek Rooper. Wszystko jest już inne niż na filmie. Ale miejsce zostało zlokalizowane po istniejących tu od lat tych samych knajpkach. Podróżowaliśmy już wszystkimi środkami lokomocji: piętrowym autobusem, piętrowym tramwajem, metrem, promem i taksówką. No cóż, rykszy nie znaleźliśmy, bo już nie jeżdżą po Hongkongu, więc Janek zatrudnił Błażeja.
***
Tutaj w okolicy mieści się słynne studio Golden Harvest, które produkowało pierwsze filmy Bruce’a Lee. Pomimo usilnych zabiegów, odmówiono nam wejścia. Nie ma czego żałować – stara siedziba, gdzie kręcono niektóre sceny „Wejścia smoka “, została wyburzona pod apartamentowce. Teraz Golden Harvest zajmuje się głównie dystrybucją i mieści w kilku biurowych pokoikach. Nikt nic nie pamięta, albo nie chce pamiętać…
Główny Łaziebny
14 lipca 2011
*
Aleja Gwiazd prowadzi wzdłuż wybrzeża. Janek poczuł się od razu w roli. Czarna peruka, mundurek taki sam jak ten, w którym Bruce przychodzi na ceremonię otwarcia turnieju. Nikt nie zadzwonił ani po policję, ani po pogotowie. Chińczycy to bardzo praktyczny naród, natychmiast potraktowali go jak u nas na Krupówkach traktuje się białe misie i zaczęli robić sobie z nim fotki. W zatłoczonym Hongkongu to nasze szaleństwo odebrano jako jedną z akcji urozmaicających turystom spacer po promenadzie. A więc zamiast prowokacji komercjalizacja. Bez datków. Chińczycy ustawili się w kolejce do wspólnej fotografii z Jankiem Peszkiem. „- Tak jak w Międzyzdrojach, tylko bez autografów“ – komentował szczęśliwy aktor. Moim zdaniem powodem mogła być jedynie większa popularność Jackie Chana. Bruce odszedł trochę do lamusa i nie budzi już takich emocji.
http://www.youtube.com/watch?v=NYFLg9Q2VSM&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=aSlfFzlYt4o&feature=related
Międzyzdroje to pikuś przy TAKIEJ popularności. fot. Dawid Kozłowski
Samotność Mistrza w cieniu Mistrza. fot. Dawid Kozłowski
Czy podobieństwo nie rzuca się w oczy? fot. Dawid Kozłowski
**
Dłuższa chwila zeszła nam na cmentarzu. Kręciliśmy remake sceny pożegnania Lee z matką. Kto by pomyślał, że scena modlitwy nad grobem matki kręcona była na cmentarzu muzułmańskim, a tablica nagrobna żegnała szejka zmarłego w 1930 roku. Niezwykłe miejsce. Jak każdy cmentarz zatrzymujące. W takich okolicznościach od razu przypomina się drugie dno dramatu Mateusza Pakuły.
http://www.youtube.com/watch?v=OcQeVIHaa4s
Główny Łaziebny
13 lipca 2011
*
Lądowanie po dość spokojnej podróży. Nikt z nas nie spodziewał się, że zaledwie 20 minut po wylądowaniu na lotnisku w Hongkongu, dowiemy się jak wiele łączy to miejsce z historią filmu „Wejście smoka„.
Kiedy smutny pan w szarym garniturze /Braithewaite/ werbuje Bruce’a Lee do udziału w turnieju Hana, pokazuje zdjęcie i mapę wyspy, na której Mr Han ma swoją fortecę. W rzeczywistości jest to wyspa Chek Lap Kok, która w swoim dawnym kształcie już nie istnieje. W południowej Azji zdarza się, że wyspy się rozbudowuje! Do Chek Lap Kok dosypano miliony ton gruzu i ziemi, powiększając ją do rozmiarów, które pozwoliły na wybudowanie jednego z najnowocześniejszych i największych lotnisk na świecie.
Jan i Błażej w HK.fot. Dawid Kozłowski
**
Jazda widokowym autobusem z lotniska do centrum. Piękne widoki, szok pogodowy. Kowloon to dzielnica, w której mieszkamy. Nie jest to ścisłe centrum, ale dzięki temu toczy się tutaj, mniej nastawione na turystów, normalne życie. W praktyce oznacza to, że mamy tu największe zagęszczenie ludzi na metr kwadratowy. Kiedy dotarliśmy do naszego hostelu, okazało się, że w ramach oszczędności właściciele przydzielili nam pokoje z małżeńskimi łożami (ale według parametrów i gabarytów azjatyckich, czyli średnio wygodna jedynka). Właścicieli nie zdziwił widok supermęskiej ekipy i zaskoczyło ich nasze narzekanie. No bo niby dlaczego Marcel – poszukiwacz dźwięków, nie może dzielić łoża z Dawidem – poszukiwaczem obrazów, a ojciec Jan z synem Błażejem (i tylko ja sam w pokoju… wielkości materaca)? Zwłaszcza, że powierzchnia mieszkalna w cenie i nikt z gości nigdy nie narzekał. Bunt na pokładzie. Rozłożyłem ręce, dotykając przeciwległych ścian pokoiku i powiedziałem „nie da rady, u nas inne obyczaje“. Po paru godzinach poszukiwań znaleźliśmy znośne lokum. Mieszkamy w wieżowcu, którego każde piętro to inny hostel. Czuliśmy się jak w labiryncie, wędrując od pierwszego piętra do 15-go. Ostre zapachy, upiorna klatka schodowa, pejzaż ludzki co najmniej filmowy. Od interesu rodzinnego, gdzie wnuczka na kolanach dziadka błyskawicznie uczy się polskiego „dzień dobry”, po podejrzanych panów, przypominających bardziej sutenerów niż właścicieli hotelu. No i ten neonowy widok z okien, daleki od filmów kung-fu, bardziej przypomina „Blade Runnera” albo „Łowcę androidów” niż „Wejście smoka”…
Postawiliśmy się dosyć ostro, ale i pani Chinka też o swoje walczyła, w końcu utrata pięciu klientów na tydzień, to spory kłopot fot. Dawid Kozłowski
Nie jest to widok z okna, ale takie neony świecą mi prosto w poduszkę. fot. Dawid Kozłowski
***
Wieczorem: Kolacja powitalna niemal nas zabiła, ale przecież najlepiej zacząć od kuchni. Nie wymieniam, co nam się przytrafiło, powiem tylko – oryginalnie i smacznie. Zamiast chipsów do piwa zagryźliśmy świńskimi uszami ale w sosie i z kolendrą.
Główny Łaziebny
Więcej: